Dylan Carlson jest bardzo konsekwentny w swoim dronowo-minimalistycznym podejściu do tworzenia rocka. Co płyta Earth to inna. Inaczej brzmi Earth 2, ciężko zapomnieć te gitary na niskich rejestrach, jeszcze inaczej The Bees Made Honey in Lion's Skull, który to jest przykładem dronowego post-rocka, jeśli nie w pewien sposób współczesnego rocka psychodelicznego... Lecz zawsze ten środek wyrazu pozostaje. Tak samo jest i w przypadku Hex...
W porównaniu z pierwszymi albumami jest on bardzo łagodny. Widać tutaj również inspirację stoner rockiem, choć jest to zagrane dużo delikatniej. Utwory głównie budowane są przez partie gitarowe, pojawiają się również dystorsje oraz sprzężenia mogące momentami przywoływać wręcz space rock (jak w "Mirage"). Z rzadka pojawiają się partie innych instrumentów jak organów czy dzwonów rurowych uzupełniających perkusję. Album ma bardzo stonerowy, stoner doomowy klimat, a minimalistyczna formuła sprawia, że momentami jest wręcz ambientowy. Delikatność grania - w porównaniu z takimi albumami jak Earth 2 czy Pentastar to Hex wypada bardzo łagodnie - nadaje mu wręcz kontemplacyjny charakter. Tu nie ma żadnego wiszącego w powietrzu niepokoju; co może przyjść za chwilę. Wyobrazić sobie można natomiast kawałek prerii i wiejący na niej wiatr.
Tytuł nieco surrealistyczny. Piekielnego brzmienia prędzej można uświadczyć na Earth 2, częściowo inspirowanego black metalową siarką. Tutaj tego nie ma, nie ma też nic, co by dantejskie kręgi piekielne w jakikolwiek sposób przywoływało. Przyjemny album dla odprężenia się, ewentualnie pod klawiaturę. Łagodne gitarowe brzmienie oraz dronowa formuła sprawia również, że nie jest on specjalnie zajmujący. Z mojej strony 5/5.