Bohaterów mojej dzisiejszej recenzji określa się jako pionierów hard rocka. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Dwa albumy wydane w 1969 roku były czymś zupełnie nowym i przełomowym. Nikt wcześniej nie połączył w tak ostry i udany sposób bluesa z rockiem. Choć próbowali dokonać tego np. The Rolling Stones, jednakże ich dokonania na tym polu wypadają blado w porównaniu do Led Zeppelin. Co prawda już w 1967 swoje płyty wydały takie legendy jak Jimi Hendrix czy The Doors, lecz na ich wydawnictwach wpływ bluesa został wymieszany z popularnym wtedy rockiem psychodelicznym. Warto polecić przy tej okazji znakomity debiut Captain Beefheart – Safe as Milk, choć tam również nie ma tej mocy, którą usłyszymy na krążkach Zeppelinów. Grupa w tamtym czasie dużo koncertowała i druga ich płyta zatytułowana po prostu „II” była nagrywana w wielu studiach w USA oraz Londynie. Basista zespołu tak wspomina tamten czas: „Byliśmy cały czas w tournee. Riffy Jimmy’ego pojawiały się szybko i spontanicznie. Wiele z nich rodziło się na scenie, zwłaszcza podczas długich improwizacji przy okazji „Dazed and Confused”. Musieliśmy je zapamiętać po to aby mieć z czym wpaść do studia gdzieś po drodze.” Wtóruje mu Robert Plant: "To było czyste szaleństwo. Pisaliśmy nowe numery w pokojach hotelowych potem nagrywaliśmy sekcję rytmiczną w Londynie, w Nowym Jorku dodawaliśmy wokal a dogrywki na harmonijce w Vancouver po to aby ostateczny miks dokończyć znowu w Nowym Jorku." Album przebił popularnością swojego poprzednika i podbił wszystkie listy przebojów. Wyprzedził nawet The Beatles! Na koncertach Panowie wykonywali dwudziestominutowe solówki, co było w tamtych czasach nowością. Można się domyśleć, że robili to pewnie po to, by zapoznawać w międzyczasie nowe fanki oraz popijać „soczek pomarańczowy” na backstage’u. Przejdźmy teraz do opisu zawartości. Większość utworów to standardy bluesowe, które grupa po prostu ukradła, podpisując się pod nimi swoimi nazwiskami. W późniejszym czasie przez taką politykę zespołu do sądów trafiło kilkanaście pozwów o naruszanie praw autorskich. „Whole Lotta Love” ze świetnym riffem to “You Need Loving” Williego Dixona, a prawdziwym autorem “The Lemon Song” jest Howlin' Wolf. Kolejnym kawałkiem, o którym warto wspomnieć to “Thank You”, gdzie Page rezygnuje z mocnych, elektrycznych riffów na rzecz gitary akustycznej. Jest to chwytająca za serce ballada, ze znakomitym udziałem John Paula Jonesa grającego tutaj na organach Hammonda. Generalnie sekcja rytmiczna to najmocniejszy punkt tej płyty, natomiast najbardziej może irytować skrzeczący, czasami aż do przesady, wokal Planta. Po chwili spokoju najbardziej żywiołowa piosenka na krążku – Heartbreaker, oszałamiająca zarówno w studiu jak i podczas wykonań na żywo. „Moby Dick” to energicznie zagrane solo perkusyjne, które na koncertach rozrastało się do monumentalnych rozmiarów, a w tekście „Ramble On” doszukamy się wzmianki o Gollumie, co pokazuje jak bardzo aktualna jest to muzyka, bo przecież niedawno w kinach swą premierę miał „Hobbit”. Przyznam się, że do twórczości LZ wracam już bardzo rzadko. Jest to idealny zespół na początek swojej przygody z ostrzejszą muzyką, a ja ten okres mam już dawno za sobą. Zarzutem kierowanym wobec wydawnictwa może być, fakt, iż Anglicy użyli już gotowych kompozycji wywracając je do góry nogami i podpisując jako własne. Dla mnie istotniejsza jest jednak treść, a ich aranżacje wyszły cholernie dobrze. Można próbować walczyć z legendą, ale chyba nie wypada. W końcu Plantowi i spółce można, i przede wszystkim warto, wybaczyć wiele.
Piotr Karasiński