A+ A A-

Come Hell or High Water

Oceń ten artykuł
(512 głosów)
(1994, album koncertowy)
1. Highway Star (6:41)     
2. Black Night (5:48)         
3. A Twist in the Tale (4:23)     
4. Perfect Strangers (6:52)     
5. Anyone's Daughter (3:52)     
6. Child in Time (10:42)     
7. Anya (12:08)     
8. Speed King (7:33)     
9. Smoke on the Water (10:07)

Czas całkowity: 68:06
- Ritchie Blackmore (guitar)
- Ian Gillan (vocals)
- Roger Glover (bass)
- Jon Lord (keyboards)
- Ian Paice (drums)
Więcej w tej kategorii: « In Rock Made in Europe »

1 komentarz

  • jacek chudzik

    Koncertowe wydawnictwo o znamiennym tytule Come Hell or High Water to oficjalny dokument z trasy promującej nierówną, choć mogącą podobać się płytę The Battle Rages On. To także pożegnanie najsłynniejszego składu Deep Purple, znanego powszechnie jako Mark II. Rejestracji materiału dokonano podczas dwóch koncertów (16 października 1993 r. w Stuttgarcie oraz 9 listopada w Birmingham). W międzyczasie, po koncercie w Pradze 30 października, Ritchie Blackmore listownie poinformował zespół, że nie jest zainteresowany dalszą współpracą i odchodzi zanim jeszcze tournee dobiegnie końca.

    Kilka dni temu zobaczyłem w kiosku sprzedawane DVD Come Hell... Z rozrzewnieniem wspomniałem moją zajechaną taśmę VHS i postanowiłem napisać kilka słów o tym wydawnictwie. A właściwie to 'wydawnictwach', bowiem niniejsza koncertówka funkcjonuje w wersji CD oraz DVD. Uciekam jednak od zwykłej recenzji, pozwolę sobie natomiast na kilka wspomnień, garść impresji dotyczących tej koncertówki. Jakoś nie spieszno mi wracać do tego materiału, słuchanego ostatni raz przeszło dekadę temu. Jeśli ktoś pragnie zgłębiać różnice między nagraniem audio i video, dochodzić jakie dodatkowe utwory pojawiły się wersji amerykańskiej czy japońskiej płyty CD, to dane na ten temat znajdzie bez problemu niemal wszędzie, tylko nie tu. Polecam biografię zespołu autorstwa Tomasza Szmajtera i Rolanda Bury'ego. Leniwym zostawiam Wikipedię.

    Come Hell or High Water pamiętam o wiele lepiej z wersji z kasety VHS. Koncert otwierały charakterystyczne dźwięki werbla, rozlegające się przy zaciemnionej scenie. Aparatura od efektów wizualnych tworzyła na oczach widzów smoka znanego z okładki The Battle Rages On. Po chwili ruszali ostro z kopyta, porywając publikę Highway Starem. Setlista mogła zaskakiwać. Było kilka nowości, ale nacisk - jak zwykle - położony został na klasyki z repertuaru grupy. Ciekawostką z pewnością było pojawienie się Anyone's Daughter. Ian Gillan upierał się ponoć przy tym, żeby zagrali coś z Fireballa, a Ritchie zgodził się tylko na ten utwór... W pamięci zostaje Child in Time. Gillan wokalnie postarzał się całkiem nieźle, ale już wtedy, na początku lat 90., powinien zarzucić wykonywanie tego hymnu rocka (co zresztą niebawem uczynił). Chwilami ucho boli i wręcz przykro się robi. Świętej pamięci Jon Lord próbował ratować sytuację mocno wspierając Gillana w najtrudniejszych momentach. Takie 'zgrzyty' trudno zapomnieć...

    Kolejnymi ciekawostkami mogą być: Blackmore'owska luźna interpretacja Beethovena, zagranie przez zespół Lazy czy Space Truckin'. Pamiętam z tego koncertu także Paint It Black, którego nie znajduję na przeglądanych obecnie spisach utworów (może pamięć do wymiany, może to było jakieś medley?). Średnio, żeby nie powiedzieć, że marnie, wypadł ten cover. A cały koncert? Również przeciętny, choć miał swoje momenty. Ritchie, cały w czerni, ewidentnie trzymał się z boku. Odnieść można wrażenie, że odliczał takty do rozstania się z zespołem. Reszta kapeli próbowała ratować sytuację, robiąc dobrą minę do złej gry.

    Na koniec - Smoke On The Water. Niby nic niezwykłego. Milion razy to grali, mniej lub bardziej chałturząc. Ale dla tego nagrania warto sięgnąć po cały koncert. I nie chodzi mi o walory muzyczne, ale pewien dramatyczny moment (dostępny bodaj tylko w wersji video). Oto mamy najpopularniejszy kawałek zespołu, szlagier, hicior czy jak tam zwał. Gra go dla nas reaktywowany po raz wtóry najlepszy skład prawdziwej legendy rocka. Dochodzi do momentu, w którym Gillan zaczyna bawić się z publicznością. Śpiewają wspólnie popularny refren - 'Smoke on the water, a fire in the sky'. I gdy już Gillan stwierdza, że wystarczy, a zespół podrywa się do zakończenia utworu, wokalista Purpli nagle ucisza rozpędzających się powoli kolegów. Ucisza widownię. I wyraźnie wzruszony, łamiącym się głosem wypowiada krótkie zdanie: 'I'd like to say thank you... not only for tonight, but for all the years.'

    Wiedział, że koncert jest nagrywany, że jest to okazja do pożegnania się z fanami na całym świecie. Wyraźnie przeczuwał, że dalszego ciągu historii Deep Purple może nie być.

    Gdy dziś wspominam ten koncert, wydaje mi się, że jego unikalną wartością jest to, że w pewien metafizyczny sposób obrazuje historię grupy. Wielkie przeboje, waśnie, rozstania... Może to tylko mój - naiwny - punkt widzenia, wyłącznie moje - jak mawia kolega Olo - cholernie subiektywne zdanie. I dlatego Come Hell or High Water pomimo potknięć muzycznych wspominam z nostalgią. Nie wracam do niego, bo historia grupy nie skończyła się w 1993 roku. Trwa nadal. Niektórych to uwiera i boli. Mnie akurat cieszy.

    jacek chudzik środa, 25, lipiec 2012 13:24 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Heavy Prog

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.