Błąd
  • JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 158
A+ A A-

The Final Frontier

Oceń ten artykuł
(73 głosów)
(2010, album studyjny)
1. Satellite 15.... The Final Frontier (8:40)
2. El Dorado (6:49)
3. Mother Of Mercy (5:20)
4. Coming Home (5:52)
5. The Alchemist (4:29)
6. Isle Of Avalon (9:06)
7. Starblind (7:48)
8. The Talisman (9:03)
9. The Man Who Would Be King (8:28)
10. When The Wild Wind Blows (10:59)

Czas całkowity: 76:35
- Bruce Dickinson ( vocals )
- Dave Murray ( guitars )
- Janick Gers ( guitars )
- Adrian Smith ( guitar )
- Steve Harris ( bass and backing vocals )
- Nicko McBrain ( drums )
Więcej w tej kategorii: « Iron Maiden Flight 666 »

2 komentarzy

  • Bartek Chocholski

    Cztery ciężkie lata dane nam było czekać na nowy album chyba najbardziej sympatycznego zespołu heavymetalowego. Dwa wyrazy, których teraz użyję powinny paść raczej na końcu tej jakże nieprofesjonalnej recenzji, ale co tam... Warto było!
    Dwa dni po wycieku płyty przeróżne zagraniczne fora zaczęły wrzeć przy słowach The Final Frontier. Rzesza osób negatywnie skomentowała nowe dzieło Brytyjczyków zarzucając m.in. Bruce'owi brak zaangażowania (?) i stawiając tę płytę na ostatnim miejscu pośród reszty dokonać Dziewicy (z wyjątkiem Virtual XI). Nie zgadzam się z tą opinią całkowicie, ponieważ według mnie, chcąc bawić się w rankingi i biorąc pod uwagę powiedzmy ostatnie 4 albumy, ta plasuje się na miejscu drugim (ahhh... Brave New World). Dlaczego? To proste, The Final Frontier to kopalnia świetnych melodii, riffów i solówek okraszona niepowtarzalnym głosem Bruce'a Dickinsona.

    Szczerze mówiąc, prawie 5 minutowy wstęp do pierwszego kawałka rzucił lekki cień wątpliwości i wzbudził we mnie nie do końca pozytywne emocje, co nie jest dobre przy pierwszym kontakcie z nowym albumem. Ale kończy się wstęp i... Iron Maiden! Nic się nie zmieniło, bardzo energetyczny, mocny i zarazem melodyjny utwór godnie rozpoczyna piętnasty LP Ironów. Mamy tu kwintesencję tego, za co podejrzewam wszyscy ich lubimy i nie ma się po prostu czego czepiać. Numer dwa to pierwszy singiel, który słyszałem parę tygodni temu - El Dorado. Hmm, ja osobiście uważam go za najsłabszy moment płyty (ale w samochodzie i tak brzmi rewelacyjnie). Szybkie tempo, uczucie jakbyśmy byli przez chwilę torreadorem i uciekali przez bykiem. Jest ostro, szybko, na poziomie lecz bez tego czegoś. Trójeczka, Mother Of Mercy, zwalniamy troszkę i przenosimy o jakieś 10 lat wstecz, kiedy to Bruce zdecydował się z powrotem dołączyć do kolegów i nagrali razem płytę, która spowodowała, że ludzie znów zaczęli wierzyć... Świetny kawałek, z bardzo chwytliwym refrenem, pięknym tekstem i popisowym wokalem pana Dickinsona. I te gitary... Przysłuchajcie się okolicom 1:35, wiedziała kiedy wejść. Następny w kolejce stoi Coming Home, może nie stoi ale idzie powoli, bo to następny wolniejszy odcinek na krążku. Pewnie kolejny singiel ponieważ wpada w ucho, jak Polakom wpadł Feel. Nie, nie mówię, że kawałek jest tandetny czy coś w tym rodzaju. Jest bardzo ładny i powinien spodobać się wszystkim lubiącym ballady hardrockowe. Koniec wolnego spaceru, lecimy dalej... The Alchemist, od początku wiemy co się szykuje. Powrót do klasyki, lat 80., pierwszych płyt właściwego składu Iron Maiden. Może troszeczkę za duży powrót? Określenie 'odgrzewany kotlet' byłoby zbyt mocne, ale nie da się ukryć, że da się odczuć pewne braki pomysłów. Ale to nic... dotarliśmy do półmetka. Isle Of Avalon zaczyna się bardzo nastrojowo, prawie tak jakbyśmy słuchali Pendragona. Fale, mewy, pulsujący bass, szybki hi-hat. Za chwilę robi się agresywniej, za sprawą głosu Bruce'a i gry Nicko McBraina, a potem zmiana tempa i melodyjny typowo Maidenowy refren. To właśnie dzięki takim kawałkom niektórzy starali się podciągać ich pod Metal Progresywny. Czy słusznie? Starblind, jeden z moich ulubionych kawałków na The Final Frontier. Pewnie dlatego, że znów czuć tu powiew Brave New World, ale czy to źle? Jeśli zespół po 30 latach istnienia nagrywa takie albumy jak ten, którego mam przyjemność Wam opisywać, to nie przeszkadzają mi te powiewy. Są takie zespoły, którym ciągłe zmienianie się i eksperymentowanie po prostu nie wypada. Brzmią tak charakterystycznie i tak rewelacyjnie, że jest im to całkowicie niepotrzebne. Wracając to specyfikacji, następny jest kawałek The Talisman. Nie dajcie się zwieść tej ponad dwuminutowej zabawie Bruce'a w barda przy akompaniamencie tylko i wyłącznie akustyka. Poczekajcie do refrenu i sami stwierdźcie w jakiej oni są formie. Na koniec, podobnie jak dwie płyty wcześniej (nie mogę się wyzbyć tej obsesji na punkcie BNW), zostawiono dwa artystyczne rodzynki. Pierwszy z nich to The Man Who Would Be A King. Początek prześlicznie rozpoczynają dwie gitary, które trochę później idealnie uzupełnia ta znajoma barwa głosu, w tej nieco niższej lirycznej wersji. Utwór rozkręca się, aby później znów z gracją zwolnić i wprowadzić nas w ostatnią rzecz, którą na tym albumie dane nam będzie usłyszeć. Kiedy dmucha dziki wiatr... Nie to żebym nie miał już ochoty nic wyskrobać na temat ostatniego numeru, ale właśnie zdałem sobie sprawę, że jeśli ktoś będzie czytał tę recenzję to:
    a) Nie słyszał płyty i chce sprawdzić czy warto jej posłuchać
    b) Słyszał, ma swoją opinię i sprawdza tylko ile dostała ode mnie gwiazdek.
    A więc, jeśli mam zachęcić to zachęcam z całego serca do słuchania The Final Frontier i ofiarowania kilku szans temu albumowi jeśli będzie potrzeba, bo nie od dziś wiemy, że to co dobre nie zawsze smakuje za pierwszym razem. 4/5

    Bartek Chocholski

    Bartek Chocholski czwartek, 02, wrzesień 2010 15:54 Link do komentarza
  • Gacek

    Wydawać się może że grupy pokroju Iron Maiden czasy swojej świetności mają dawno za sobą. Coś w tym jest ale ostatnio sytuacja się zmienia szczególnie w obozie żelaznej dziewicy. Panom na starość zachciewa się coraz bardziej pogmatwanych utworów i dziwnych wycieczek w coraz to dalsze muzyczne krainy. Na ostatniej płycie muzycy mocno poszli w stronę bardziej progresywnej budowy utworów i klasycznego brzmienia. 'The Final Frontier' to kolejny krok, ale w którą stronę trudno jednoznacznie stwierdzić. Styl grupy jest rozpoznawalny na kilometr, ale jednak ta płyta ponownie jest inna.

    Zapowiedzią był krążący od dawna w sieci utwór 'El Dorado', który jak dla mnie wypadał średnio przekonująco. Nazwanie go maidenowym średniakiem dokładnie oddaje sytuacje. Niby jest tutaj motoryczna sekcja, charakterystyczny zaśpiew, ale czegoś specjalnego niestety brak.
    Album zaczyna jednak kompozycja 'Satellite 15...The Final Frontier', początkowo mamy tutaj narastający z każdą minutą bojowy klimat niekoniecznie kojarzący się z dotychczasową muzyką grupy. Gdzieś około połowy kompozycja staje się tradycyjnym heavy metalowym łojeniem z ciekawą bardzo charakterystyczną maidenową solówką.
    O 'El Dorado' już wspominałem. Utwór nie jest porywający, ale stoi na dość przyzwoitym poziomie, wybranie go na singla nie było najlepszym wyjściem.
    'Mother of mercy' już bardziej przypomina nową twórczość grupy. Początkowe wyciszenie powoli przechodzi do gitarowego ożywienia i nieźle odśpiewanego refrenu. Udana i oryginalna kompozycja. Dalej jest jeszcze lepiej, bo 'Coming home' od początku atakuje gitarami, ale po chwili się uspokaja. Świetnie radzi sobie tutaj wokalista, a i zespół świetnie mu wtóruje, aż do podniosłego zapadającego w pamięć refrenu.
    Równie dobry jest 'The Alchemist', rozpoczynający się jak jakiś klasyk zespołu. Zresztą cały jest wyśmienity i porywający jak za dawnych czasów, gdzieś powiedzmy około 'Powerslave'.
    'Isle of Avalon' ma zdecydowanie bardziej wyciszony nastrój, który z każdą chwilą staje się coraz bardziej niepokojący, by wybuchnąć w połowie 2 minuty. Klimatem przypomina trochę twórczość z albumu 'Brave New World'. Trwająca ponad 9 minut kompozycja rozwija się niebanalnie, można by nawet powiedzieć, że progresywnie.
    'Starblind' rozpoczyna się podobnie, ale tutaj szybko wchodzi klasycznie brzmiący, wyśmienity gitarowy riff i rozkręca kompozycję; ponownie zachwyca genialny klimat i znakomity kunszt muzyków. Kolejne niemal klasyczne dzieło.
    Delikatnie i klimatycznie robi sie przy okazji 'The Talisman' ale i tym razem spokój burzy głośne wejście gitar i mocny głos Dickinsona. Zagadką jest dla mnie skąd wokalista bierze pomysły na kolejne wpadające w ucho refreny.
    'The Man Who Would Be King' sprawia początkowo wrażenie jakby powstał gdzieś w okolicy albumu 'Seventh Son of a Seventh Son'. Początkowe wyciszone oniryczne dźwieki i spokojny głos Bruce'a przynoszą klimat tamtych czasów, zespół nie byłby jednak sobą gdyby czegoś nie pokombinował. Kombinacje te ponownie trwają dobrze 8 minut i znów nie sposób napisać o tych dźwiękach czegokolwiek złego.
    Album wieńczy 11 minut utworu 'When The Wild Wind Blows'. Początkowe dźwięki wiatru zostają tutaj rozświetlone spokojną wbijającą się w pamięć gitarową zagrywką. Kompozycja całkiem nieźle się rozkręc, ale trzeba od razu napisać, że wbrew pozorom to nie jest opus magnum tego albumu. Klimatu tutaj nie brak, ale trudno oprzeć się wrażeniu że to zwykły tylko nieco dłuższy utwór podobny do poprzednich.

    Nowa płyta Żelaznej Dziewicy za pierwszym przesłuchaniem nie porywa, ale z każdym kolejnym sprawia coraz lepsze wrażenie. Muzycy pozwalają sobie tutaj na bezpieczne kombinacje w granicach swojego stylu co daje najlepszy możliwy efekt w postaci muzyki zbudowanej na starym sprawdzonym fundamencie, ale posiadającej wyraźny powiew świeżości. Album jest bardzo wyważony - poza eksperymentami są tutaj bowiem kompozycje, które zapewne niebawem zacznie się nazywać klasykami.
    Iron Maiden z jednej strony nie zmienia się, ale nie stoi także w miejscu. Zmieniło się nieco brzmienie muzyki przez co całość staje się jeszcze bardziej inna niż dotychczas. Słuchając płyty 'The Final Frontier' miałem wrażenie jakbym słuchał zbioru świetnych kompozycji zainspirowany różnymi okresami działalności zespołu.
    Długość płyty (niemal 78 minut) może przerażać i owszem jest tutaj kilka chwil kiedy utwory delikatnie się ciągną, ale nie jest to mankament, który mógłby zaciążyć na ocenie tego dzieła.

    Bardzo cieszy fakt że w czasach kiedy wszyscy łagodnieją i upraszczają swoją muzykę Iron Maiden trzyma się, a nawet nieco bardziej rozwija swoją odmianę ambitnego heavy metalu z progresywnymi naleciałościami. Absolutnie świeża, porywająca płyta w okresie, gdy na scenie czas posuchy. Na nich zawsze można liczyć. Ocena tym razem nieco inaczej: 92%

    Gacek czwartek, 02, wrzesień 2010 15:54 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Heavy Prog

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.