Zawsze zastanawiał mnie tytuł tego albumu. Podobno geneza tego jest taka, że pijany wokalista któregoś wieczoru zadzwonił do kogoś z wytwórni płytowej (a może do menadżera... wszystko jedno) i wybełkotał ciąg wyrazów, stwierdzając, że chce tak nazwać album a ktoś po drugiej stronie słuchawki zapisał to tak jak zrozumiał. Pewnie to plotka ale cóż... Nie jest to w tej chwili najważniejszą sprawą, gdyż tą zawsze jest muzyka. I to ta z najwyższej półki i przez duże M.
Zaczyna się od mocnego wejścia klawiszy i gitar. Włącza się perkusista z prostym rytmem i już wiemy z czym mamy do czynienia. Muzyka Flower Power prosto z USA. Brzmienie klawiszy bardzo przypomina The Doors, co nie powinno dziwić, gdyż oba zespoły powstały mniej więcej w tym samym czasie w tym samym rejonie. Most Antyhing That You Want posiada bardzo fajne solówki. Oczywiście gitara ma brzmienie mocno 'sfuzzowane'. Wokalista ma bardzo ciekawy głos. Szorstki i mocny. Nie wiem czy pasuje idealnie do tego typu muzyki, ale na pewno jest to interesujące. Oczywiście nie jest tak, że przez cały czas zdziera gardło. Potrafi zaśpiewać też ładnie i spokojnie, czego przykład mamy w prostej piosence pt. Flowers And Beads. Widać, że chłopaki już są ograni ze sobą i szukają nowych rozwiązań, czego przykładem jest klawiszowy wstęp do My Mirage. Tu już mamy psychodelię w pełni. Jest to jeden z najciekawszych kawałków na tym albumie. Pozbawiony jest zbędnych popisów, za to daje nam świetną atmosferę. Na szczęście zespół skupił się na aranżacjach, zamiast udowadniać, że każdy z muzyków go tworzących potrafi grać tysiąc dźwięków na sekundę. Termination jest świetnym przykładem takiej właśnie aranżacyjnej dbałości. Niestety utwory są dość krótkie, no ale w tamtym czasie na płycie wystarczył jeden powyżej 10 minutowy. Are You Happy ma nas jakby przygotować przed tym co się stanie. Ma podobnie chwytliwe partie jak i Termination, ale pojawia się solówka gitary, a klawiszowiec we wstępie wygrywa dość psychodeliczną melodię, która później się przewija przez utwór. No i wreszcie perkusista bawi się trochę przejściami i rytmem. Ale to jest wszystko nic, gdyż chyba nikt się nie spodziewał takiego 'monstrum' jakim jest In-A-Gadda-Da-Vida czyli utwór tytułowy. Ten wstęp grany na klawiszach i ten gitarowo-basowy riff to już historia rocka. Jest to jedna z tych niepowtarzalnych kompozycji, które uczyniły muzykę rockową wielką w pewnym okresie czasu. Czego tu nie ma... i solo grane na organach, i gitarowe i perkusyjne... atmosfera koncertu, mnóstwo improwizacji... napięcie coraz bardziej rośnie... jęki wydawane przez bas potęgują nastrój niepokoju... Ciężko wysłuchać tego utworu na spokojnie. Mój ojciec, który swego czasu był w aeroklubie i bawił się w wyskakiwanie z samolotu ze spadochronem mówi, że moment w którym perkusista gra swoje solo kojarzy mu się z momentem w którym przygotowywał się do skoku i już stał w otwartych drzwiach maszyny latającej. Pewnie coś w tym jest:) Oczywiście płyta dostaje ode mnie maksymalną notę. 5/5.
Acha jeszcze jedna rzecz na koniec. Kiedyś ktoś mądry wpadł żeby z utworu tytułowego z tej płyty zrobić singiel. I tak z 17 minut ostały się 4. Bo przecież po co komu 13 zbędnych minut:)