Jedna z najlepszych rockowych płyt wszechczasów. No może blues-rockowych.
Początek lat siedemdziesiątych to wspaniały okres dla kapel umiejących grać. Długie suity, długie solowe popisy na koncertach to był żywioł tamtych lat. I ten album zawiera całą kwintesencję tamtych czasów.
Zespól The Allman Brothers Band został w przeciągu jednego roku naznaczony klątwą dwóch bezsensownych śmierci, ale pomimo tego nie poddał się i gra do dzisiaj. Niewiele kapel tracąc swojego leadera decyduje się na taki krok.
Kilka miesięcy po zagraniu owych sławnych koncertów w Fillmore zginął w wypadku jeden ze współzałożycieli zespołu czyli jeden z braci Allman - Duane. Główny gitarzysta i współkompozytor większości kawałków grupy. Niecały rok później kilka przecznic dalej od miejsca śmierci Duane ginie ówczesny basista grupy Berry Oakley. Ale mimo to rok po roku zespół dalej wydawał płyty...
Cofnijmy się jednak kilka miesięcy wstecz kiedy zespół u szczytu formy zawitał na kilka dni do hali Fillmore East aby dać serię wspaniałych koncertów. Z tego co grali przez kilka dni powybierano co lepsze fragmenty i zrobiono tą płytę. W latach '90 wyszedł remaster z rozszerzoną wersją więc wiadomo, że grali więcej i lepiej.
Ale wersja od której się wszystko zaczęło jest naprawdę fenomenalna. Ja za bardzo nie przepadam za bluesem, ale uwielbiam jak ludziska dobrze grają i potrafią tworzyć rzeczy ponadczasowe,
Ta płyta taka jest.
Króluje tutaj duet gitarowy Allman-Betts który tworzy wszystko co w Allmanach najlepsze. Klawisze są schowane choć jest kilka fragmentów gdzie Gregg przypomina o swoim istnieniu. Jednakże płyta jest zdominowana przez brzmienie wspaniałych gitar, które tną powietrze jak brzytwy. To czyste amerykańskie szaleństwo na bazie country, które do dzisiaj przewija się w twórczości grupy. Co by nie powiedzieć jest to najwspanialsze country jakie kiedykolwiek słyszałem i jedyne jakie mogę zaakceptować.
Poszczególne kawałki to znakomite perełki muzyczne którym niczego nie brakuje. Są trzy długasy i reszta krótkasów. Ale oczywiście długasy rządzą.
Ale od początku:
płytę otwiera Statesboro Blues - świetny kawałek na rozpoczęcie, bo aż chce sie tupać;
Done Somebody Wrong - świetna kontynuacja klimatu - nic dodać nic ująć
Stormy Monday - standard nad standardy i kawał fajnego grania
You Don't Love Me/Soul Serenade - pierwszy długas i pierwsze dłuższe ciary - kapitalna gra gitar, świetny timming i znakomicie zbudowane napięcie - wielka rzecz
Hot 'Lanta - coś wspaniałego bo tutaj wreszcie do głosu dochodzi Gregg z hammondem
i moje dwa debeściaki z tej płyty:
In Memory Of Elizabeth Reed - ponadczasowy, fenomenalny, genialnie napisany, samograj, grany do dzisiaj kawałek Bettsa za który powinien dostać nagrodę - fenomenalny muzycznie, koncertowy żelazny punkt zespołu gdzie wszyscy mogą pokazać na co ich stać, ale główną częścią jest pojedynek dwóch gitarowych solówek - dwóch wirtuozów, dwóch różnych brzmień i dwóch różnych ekspresji - wspaniale zbudowane napięcie które faluje góra-dół i dostarcza wielu powodów do gęsiej skórki
Płytę zamyka 23 minutowy Whipping Post, po którym na koncertach następował jeszcze 33 minutowy jam...
Whipping Post to kawałek niezapomniany w którym swego czasu zakochał się sam Frank Zappa i grał go na koncertach - a tutaj Allmani graja go jak szaleni - dość powiedzieć, że już w 5 minucie jest taki czad solówkowy, że właściwie nie wiemy czy można go zrobić jeszcze większym...ale można. Solówki się rozwijają i przeplatają. Napięcie rośnie jak w filmach grozy. Znakomicie budowana dramaturgia utworu tworzy niepowtarzalny klimat rozwijającej się opowieści, która nigdy się nie kończy. Jeśli pomyślimy, że po tym był jeszcze ten ponad pół godzinny jam to musimy mieć nieodpartą chęć bycia tam, w tamtych czasach, upaleni skrętem, odlatujący...tak jak oni odlatywali.
I celowo nie pisze tu o fałszach bo tych tu pełno; dużo niedociągnięć dźwięków, brudów itp. Ale przez to jest to autentyk, zapis czasów minionych, które czasami wracają, ale takie same już nie będą nigdy...
Wielka płyta i polecam ja wszystkim umiejącym słuchać..