Zrobiłem ostatnio porządki na półce z płytami i w me ręce wpadła płyta ELO - 'Discovery'. Większość progrockowych maniaków skrzywi się pewnie z niesmakiem: eee, ELO, żenua. No cóż, niewątpliwie nie był zespół Jeffa Lynna forpocztą progresywnej awangardy, ale całkiem sporo fajnej muzyki udało mu się stworzyć.
Nie jest tajemnicą, że ukochany zespół Jeffa Lynna to The Beatles. I to słychać w zasadzie na każdej płycie ELO i nie inaczej jest na 'Discovery'. Te inspiracje są bardzo wyraźne np. w 'Midnight Blue' czy 'Need Her Love'. Ale ELO to przede wszystkim miodne partie smyczkowe wsparte instrumentami klawiszowymi, wsparte równie miodnym wokalem Jeffa Lynna i kolegów (trochę niżej od Bee Gees, ale tylko trochę ;-)). Teksty raczej zbawiania świata nie dotyczą, skupiając się przeważnie wokół kwestii damsko-męskich. Jest melodyjnie, zabawnie, czasem pastiszowo wręcz (vide: 'Pamiętnik Horacego Ofermy'). Nóżka sama chodzi.
Jeśli więc ktoś chce odpocząć od progrockowych pasaży i wielominutowych ekspresyjnych solówek i posłuchać nieco nieskomplikowanej muzyki (choć bynajmniej nie prostej - utwory są tu zaaranżowane bardzo bogato i posiadają wiele smaczków), 'Discovery' się świetnie do tego nadaje. Warto poznać tę płytę zwłaszcza, że jest kopalnią hitów: 'Shine a Little Love' czy 'Don't Bring Me Down' (Piersi z Kukizem to w swoim czasie przerobiły na świetnie 'On nie jest cham') - to już klasyki. No i obowiązkowo trzeba poznać 'Last Train to London', które jest prawdziwą esencją dyskotekowego grania z lat siedemdziesiątych i więcej mówi o tej dekadzie niż całe sterty płyt wykonawców z tamtego okresu. Wtrącając odrobinę prywaty - to moje ulubiona płyta, jaką ELO kiedykolwiek nagrało.
Podsumowując: 'Discovery' to bardzo fajna płyta na wiosenno/letnie wieczory i noce. Warto posłuchać, tym bardziej, że jest to chyba najlepsza płyta w dorobku ELO (no, może poza 'Time'). Bez wątpienia klasyka.