Zephyr… Legendarny amerykański band założony w 1969 roku przez nikomu wówczas jeszcze nie znanego, młodego gitarzystę Tommy'ego Bolina – późniejszą gwiazdę Deep Purple. Zawsze zastanawiało mnie to, dlaczego TEN zespół nie zrobił kariery…? Trochę wyprzedził swój czas, to fakt… Byli naprawdę dobrzy. W 3 miesiące przygotowali materiał na swój debiut. Dwa tygodnie w studio, miesiąc produkcja i tuż po wakacjach płyta wylądowała na rynku. Wówczas wzbudzała zachwyt. Dziś nikt o niej nie pamięta. Niewielu kojarzy nazwisko gitarzysty… Smutne to, bo jedno i drugie jest wielkie. Płyta – bo jest świetna, na ówczesne czasy bardzo nowatorska, Tommy – bo to dziś zapomniany, a wcześniej kompletnie niedoceniany geniusz gitary.
Mamy tu 9 utworów, 44 i pół minuty muzyki. Stylistycznie zbliżonej do dokonań Deep Purple, z większą zawartością bluesa – bo to Ameryka…. Fantastyczne solówki gitarowe, doskonałe partie fletu i hammonda… Poezja dźwięku… Dynamiczna, rozkołysana sekcja i na jej tle wirtuozeria Tommy’ego – to na każdym robi wrażenie… A jeśli do mocnych blues rockowych riffów dodamy wstawki fusion - mamy kwintesencję Zephyr’a .
Pyszna płyta, polecam wszystkim maniakom takich staroci, a dla wyznawców Purpury – absolutny MUS! Oczywiście jak zwykle moim, cholernie subiektywnym zdaniem…