A+ A A-

The Cabinet Of Dr. Caligari

Oceń ten artykuł
(13 głosów)
(2011, album studyjny)
1.  Them Birds
2.  Them Skies
3.  Them Merchants
4.  Them Delusions
5.  Them Nights
6.  Them Shades
7.  Them Angels
8.  Them Traps
9.  Them Potions
10. Them Journeys
11. Them Roses
12. Them Conversations
13. Them Eyes
14. Them Demons
15. Them Legends
16. Them Gods
17. Them Doors
18. Them People
19. Them Whispers.
Marcin A. Steczkowski:piano, keyboards, trumpet, sounds
Dawid Lewandowski: guitar, sounds
Marcin Yaddah: double bass, bass
Maciej Kosztyła: saxophones, clarinet
Piotr Cebula: violin
Jan Kiedrzyński: drums
Konrad Zawadzki: voice

2 komentarzy

  • Paweł Tryba

    Orange The Juice to dopiero są pracusie! EPka w oczekiwaniu na zapowiadany od dawna album Messiah Is Back - to zrozumiem. Ale żeby tak na boku przygotować pełnowymiarowy album??? I to dobry! Fakt, z rockiem nie ma to wiele wspólnego, to soundtrack do klasycznego niemego horroru Gabinet doktora Caligari. Choć w sumie materiał ten odleżał swoje w oczekiwaniu na wydanie - całość skomponowali jeszcze w 2009tym roku, ich dzieło było wielokrotnie wykorzystywane podczas pokazów w niezależnych kinach. Na dodatek nie do końca jest to album Orange The Juice - panowie dokooptowali dwóch dodatkowych muzyków i na tę okoliczność powstałą formację ochrzcili mianem Minimatikon. W sumie trafna nazwa, bo w porównaniu z dotychczasową twórczością OTJ jest to muzyka wykonana znacznie skromniejszymi środkami. Niektóre utwory to granie z epoki, Them Birds prowadzone przez impresjonistyczny fortepian czy oparte na skrzypcach Them Roses to najlepsze przykłady. Ale już Them Skies podszyte jazzujacą gitarą nijak by się w czasach Republiki Weimarskiej nie odnalazło. Tym bardziej syntezatorowy ambient z Them Delusions. Długachne Them Journeys zahacza wręcz o ambitniejszą muzykę klubową! Można tak brnąć w analizę, brać pod lupę każdy kawałek tylko po co? Soundtrack, o dziwo, stanowi zwartą całość, zachowuje jednolitą atmosferę, a wszystko dzięki dźwiękowej ascezie. Tylko niezbędne instrumenty, zero ozdobników - za to maksimum muzycznej treści. Czynnikiem porządkującym płytę, spajającym ją w jeden organizm, jest właśnie ten dostrzegalny już po kilku utworach zamysł twórców. Ważną rolę pełnią sugerujące kontekst sample - tu świergot ptaków, gdzie indziej upiorny śmiech. To tylko wspomaga wyobraźnię słuchacza, pozwala mu wyświetlić sobie przed oczami własny film. Bo płyta sprawdza się także bez obrazu - a to już świadczy o jej randze jako dzieła samodzielnego.

    Ten album, poza niewątpliwymi walorami artystycznymi, stanowi dowód erudycji członków Orange The Juice, ich obeznania z rozmaitymi stylistykami. Zresztą to akurat rzucało się w uszy już na debiutanckiej You Name It, tyle, że tam kolejne gatunki zmieniały się jak w kalejdoskopie naście razy w jednym (o dziwo, wciąż zwartym kompozycyjnie) utworze. Tu każdy kawałek to od początku do końca inna bajka, muzykom nigdzie się nie spieszy

    Nie jestem jakimś wielkim kinomanem (no, chyba że idzie o ekranizacje komiksów), ale na potrzeby tej recenzji postanowiłem zmierzyć się z dziełem Roberta Wiene. Strona plastyczna i gra aktorska, hmmm - cztery epoki temu mogły robić wrażenie, ale scenariusz do dziś jest intrygujący i może przerazić. Moim zdaniem oszczędna w dźwięki oprawa Minimatikonu sprawdza się w przypadku Gabinetu... lepiej niż pierwotna, trochę jarmarczna muzyka orkiestrowa. Niestety, techniczne ograniczenia nie pozwoliły mi podłożyć dzieła alter ego Orange The Juice pod obraz, ale i bez tego da się zauważyć, że znacznie tu więcej mroku i suspensu. Od oceny się powstrzymam, ale muszę zaznaczyć, że ta płyta to jeszcze jeden dowód, że Orange The Juice mogą zagrać wszystko, na co mają ochotę. I że z tej okazji ochoczo korzystają.

    Paweł Tryba sobota, 14, kwiecień 2012 00:49 Link do komentarza
  • Paweł Bogdan

    Związki muzyki z filmem zawsze były bardzo ścisłe i nie trzeba daleko szukać, by wskazać na to przykłady. Znajdziemy zespoły takie jak Indukti czy Merkabah, które swoje koncerty uświetniają prezentowanymi scenami filmowymi. Ciekawym przykładem jest formacja Lebowski, która w album Cinematic wplotła wiele filmowych cytatów z legendarnych produkcji kina. Bardzo często zespoły muzyczne były proszone lub same wychodziły z inicjatywą nagrywania całych ścieżek dźwiękowych do filmów. Takie albumy, patrząc w przeszłość, nagrał m.in. Pink Floyd (More, 1969), Gong (Continental Circus, 1971) czy Vangelis (Sex Power, 1970). Podobnego, zresztą niezwykle trudnego, zadania podjął się Minimatikon, mierząc się z filmem The Cabinet of Dr. Caligari.

    Minimatikon to projekt, powołany specjalnie w celu produkcji muzyki do powyższego filmu. W skład projektu wchodzą muzycy eksperymentalnego Orange the Juice, wsparci członkami The Trangress. Wydana na płycie CD w roku 2011 ścieżka dźwiękowa była oficjalnym soundtrackiem do pokazów Gabinetu doktora Caligari w Polsce. Przed samym opisem muzyki zawartej na krążku warto jednak wiedzieć co nieco o filmie, który prezentuje. The Cabinet of Dr. Caligari to niemiecki film niemy, pochodzący z 1920 roku, opowiadający mroczną historię tajemniczych morderstw i związaną z nimi postać doktora Caligari i jego somnambulika Cesara. Produkcja uznawana jest za żelazna klasykę kinematografii i jeden z pierwszych filmów grozy, który miał niebagatelne znaczenie dla rozwoju kina.

    Nie lada problem miałem z oceną tego krążka. Do ścieżek dźwiękowych do filmów trzeba bowiem podchodzić dwojako. Z jednej strony The Cabinet of Dr. Caligari to soundtrack i powinno się go oceniać tylko jako ścieżkę dźwiękową z perspektywy filmu, do którego został nagrany. Z drugiej jednak strony dzieło Minimatikon to również autonomiczny krążek, który ma wartość czysto muzyczną. Wydawnictwo postanowiłem więc poddać podwójnej ocenie, aby jak najpełniej uchwycić jego muzyczną pełnię.

    Co na płycie właściwie dostajemy? Album zwiera elementy psychodeli, jazzu, elektroniki, szczyptę eksperymentalizmu. Klimatycznie mamy do czynienia w większości z dość posępną, sentymentalną, by nie rzec przygnębiającą muzyczną aurą (jak w chwytającym za serce Them Roses), choć te jaśniejsze, żywsze momenty album również prezentuje. Sporo miejsca otrzymał przyjemnie ubarwiający płytę saksofon czy mozolnie budujący klimat fortepian, często odzywają się skrzypce, flet, sympatycznie 'plumka' gitara basowa. Ogólnie rzecz biorąc krążek jest bardzo minimalistyczny, a muzycy starają się jak najmniejszym nakładem dźwięków zbudować przekonywającą całość. Wszystko brzmi niezwykle przemyślanie, klarownie. Nie lada wyzwaniem jednak było ugryzienie muzyki zawartej na krążku. Sporo godzin spędziłem na jej przyswajanie, analizę, powolne trawienie, lecz ciągle nie potrafiła wywrzeć na mnie emocji, pozostawiając mnie w znudzeniu i braku wrażeń. Kilka bardziej efektownych, zagadkowych fragmentów (Them Delusions, Them Shades, Them Legends, Them Gods, Them People), nie potrafiło jednak wybić się poprzez ponad 70 minut upływających w rozciągniętych monotonnych melodiach, dość tajemniczych, lecz niezbyt interesujących dźwiękach. Słuchając płyty czułem, że mam do czynienia z niezwykle poukładanym dziełem. Ciągle jednak zadawałem sobie pytanie, o co w tej płycie właściwie chodziło. Muzykę Minimatikon niezwykle ciężko było mi zinterpretować. Z jednej strony wyczuwałem, że kryje za sobą drugie dno, z drugiej strony była dla mnie dość niezrozumiała, by nie rzec, całkowicie beznamiętna. Pomyślałem wtedy: Przecież jest to muzyka do filmu, więc w jaki sposób The Cabinet of Dr. Caligari powinien do mnie trafić, jeśli nie poprzez styczność z obrazem, do którego został stworzony?. Chcąc nie chcąc sięgnąłem po film The Cabinet of Dr. Caligari i wyciszyłem zawartą tam muzykę, włączając jednocześnie soundtrack Minimatikon. Wcześniej o filmie nie słyszałem (zresztą nie oglądam zbyt dużo kina) i zetknięcie z dziełem Roberta Wienea było dla mnie poniekąd dużym zaskoczeniem. Nieczęsto w ówczesnym świecie mamy bowiem kontakt z czarno-białym, niemym kinem.

    Przyznam, że ciężko słuchać tej płyty w oderwaniu od filmu. Mi przychodziło to z trudem bo pozostawiają w uczuciu nijakości i znudzenia, rysując się jako mętny muzyczny twór. Co innego jednak w spotkaniu wydawnictwa Minimatikon ze swym odzwierciedleniem na ekranie. Po obejrzeniu filmu z recenzowanym soundtrackiem, samej płyty słuchało się dużo, dużo lepiej. Dla dużej części odbiorców niezwykle przy analizie muzyki, jest to, jakie obrazy pozostawia ona w wyobraźni, czy ma swoją tożsamość i autonomiczny charakter. Naprawdę wystarczyło jedno zetknięcie z filmem Roberta Wienea, aby płyta drastycznie zmieniła swój obraz w mojej głowie. Każdy kolejny słuchany dźwięk wywoływał sceny z filmu, a jednocześnie jego podniosły klimat oraz atmosferę. Dodajmy, że sama muzyka do filmu pasuje znakomicie i jest zdecydowanie bardziej ciekawsza niż oryginalna ścieżka dźwiękowa do Doktora.

    Jestem zmuszony stwierdzić, że krążka The Cabinet of Dr. Caligari bez zetknięcia się z filmem słuchać nie sposób. Dzieło Minimatikon tylko w symbiozie ze swoim obrazem pokazuje swoją prawdziwą wartość i słucha się go wtedy zupełnie inaczej. Sama płyta może wywołać mieszane uczucia, ale przecież priorytetem muzyki na niej zawartej jest komponowanie się i wzbogacenie filmu, do którego została nagrana i to dziwić nie powinno. Między innymi dlatego niesamowicie ważne jest, aby The Cabinet of Dr. Caligari słuchać po zaznajomieniu się (a najlepiej razem) z filmem. W innym przypadku krążek przez wielu nieświadomych słuchaczy zapewne zostanie zapomniany.

    Sądzę, że dla mnie największym pożytkiem płynącym z zapoznania się z krążkiem Minimatikon było to, że zespół (zapewne mimowolnie) zmusił mnie do spędzenia paru dobrych godzin z absolutnymi korzeniami kinematografii. The Cabinet of Dr. Caligari zrobił na mnie niesamowite wrażenie, niesamowicie zaintrygował i po raz kolejny kazał zastanowić się nad faktem zdewaluowania ówczesnego świata. Nie raz przychodziło mi stwierdzać, że dzisiaj powstająca muzyka progresywna tej z pierwszej połowy lat 70-tych nie dorasta nawet do pięt. Jak widać podobnie jest z kinem. Jeżeli muzycy zgrupowani w Minimatikon chcieli swym muzycznym dziełem zachęcić odbiorców do sięgnięcia po klasykę kina i pokazać poprzez nią kontrast między kanonami kinematografii, a dziś szeroko promowaną w mediach filmową papką, to przynajmniej w moim przypadku (choć mam nadzieję że nie tylko) udało im się w zupełności.

    Już na sam koniec zwrócę uwagę na wręcz fantastyczną oprawę graficzną krążka, wspomnę o limitowanym nakładzie albumu (325 sztuk) i zainteresowanych poinformuję, że to nie pierwszy i nie ostatni filmowy projekt Minimatikon. Ja już się deklaruję, po kolejne wydawnictwo muzyków sięgnę bez mrugnięcia okiem!

    Paweł Bogdan sobota, 14, kwiecień 2012 00:49 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Varia

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.