1. Pills
2. Springtime
3. XRay
4. Sense of Insanity
5. Firefly
6. The Only Fool is Me
7. Jupiter
8. Kissed by the Devil
9. Lost Souls
10. Faking
11. After the Rain
- Aviv Geffen (vocals, guitar)
1. Pills
2. Springtime
3. XRay
4. Sense of Insanity
5. Firefly
6. The Only Fool is Me
7. Jupiter
8. Kissed by the Devil
9. Lost Souls
10. Faking
11. After the Rain
- Aviv Geffen (vocals, guitar)
Wprawdzie na stronie Progrocka pojawiły się już 2 recenzje najnowszego wydawnictwa Blackfield, postanowiłem jednak mimo to dorzucić swoje przysłowiowe trzy gorsze. A czynię tak dlatego, ponieważ mam pogląd krańcowo odmienny od tego, który zaprezentowali Autorzy wspomnianych recenzji. Nie zamierzam owijać w bawełnę: otóż uważam, że najnowsza płyta Blackfield jest kiepska. Ba, więcej nawet, jest to najsłabszy album sygnowany nazwą Blackfield, który jak dotąd się ukazał.
To, że 'Blackfield IV' odstaje poziomem od pierwszych dwóch albumów tego projektu, można by jeszcze przełknąć. Ale że jest to rzecz słabsza nawet od wyjątkowo przeciętnej płyty 'Welcome To My DNA', to już powód do głębokiej troski. I zastanowienia, czy jest sens zapoznawać się z kolejnymi produkcjami, którymi Aviv Geffen niewątpliwie nas za czas jakiś uraczy, eksploatując do cna szyld Blackfield.
W recenzji wspomnianego 'Welcome To My DNA' pisałem tak: 'omawiany album jest dość, nie bójmy się tego słowa, nudnawy. Wszystkie piosenki są, jak to się mówi, na jedno kopyto: melodyjnie, melancholijnie, łagodnie'. W zasadzie to samo mógłbym napisać o 'Blackfield IV' dodając przy tym, że album ten przynosi kompozycje znacznie słabsze od zamieszczonych na 'Welcome To My DNA'. O 'Blackfield I' i 'Blackfield II' już w ogóle nie wspominając.
Nie mogę też pominąć takiej przyziemnej sprawy, jak czas trwania albumu. 11 kompozycji i niespełna 32 minuty? W tak krótkim czasie naprawdę trzeba się nagimnastykować, żeby każda z piosenek jakoś wpadła słuchaczowi do ucha. Do tego niezbędne są jednak nieszablonowe pomysły i chwytliwe melodie. Niestety. Większość piosenek zawartych na 'Blackfield IV' stanowi jedynie wypełniacz, muzykę tła. Z głośników wylewają się wszędobylskie landrynkowe smyczkowe partie a melodie wpadają jednym uchem i wypadają drugim. Po przesłuchaniu całego albumu nawet zanucić je trudno.
In plus wyróżniają się jedynie 2-3 nagrania. Należy do nich otwierająca album piosenka 'Pills', z urokliwą partią melotronu, ciekawie przetworzonym głosem i mocnym gitarowym uderzeniem w finale. Niezłe nagranie, ale na pierwszych dwóch albumach Blackfield było takich na pęczki. Broni się też ciepła ballada 'Jupiter' z fajnie rozpisanymi chórkami, choć to tylko (a może aż) zwyczajna piosenka, i chyba mimo wszystko nieco przesłodzona. Na upartego można też nadstawić uszu i wsłuchać się w nagranie 'Lost Souls', melodyjne i mniej cukierkowe od pozostałych utworów. Ale nie ma co się oszukiwać, jakaś szczególna perła to to nie jest.
Nie przekonuje też efekt, jaki przyniosło zaproszenie do nagrań gości. 'X-Ray', utwór, w którym śpiewa Vincent Cavanagh z Anathemy, zaczyna się obiecująco, ale szybko tonie w powodzi mdłych nut. Śpiew Vinniego po prostu nie pasuje do tego nagrania, i już. Nie do końca sprawdził się też Brett Anderson w 'Firefly'. Jego rozwibrowana maniera wokalna sprawia, że ma się wrażenie, iż zespół gra w szybszym tempie, a wokalista śpiewa w wolniejszym.
Osobna kategoria to nagrania spaprane. Należy do nich 'Springtime', urocze, zwiewne nagranie, które niestety kończy się, zanim na dobre zdąży się zacząć. Zadziorne 'Kissed By The Devil' mogłoby stanowić przeciwwagę dla ton lukru, którymi Aviv Geffen przyozdabia swoje kompozycje, ale niestety - po kilku riffach utwór grzęźnie w wacie cukrowej. Papiery na dobry utwór ma 'Faking', ale trzeba by było usunąć z niego smyczkową politurę i partię trąbki, która sprawia wrażenie, jakby była doklejona na siłę, żeby było bardziej bogato. A wieńcząca cały album miniatura 'After The Rain' z jednostajnym elektronicznym podkładem pasuje do reszty płyty jak pięść do nosa.
Recenzując 'Welcome to My DNA' pisałem już, że Aviv Geffen zwyczajnie nie sprostał obowiązkom kompozytorskim. Mógłbym to w zasadzie powtórzyć. Dodam jedynie, że pozbawiony krytycznego oka i ucha Stevena Wilsona pan Aviv uparcie brnie w stronę aranżacyjnie wysublimowanego, ale miałkiego popu. W efekcie powstają takie płyty, jak 'Blackfield IV' – dobrze wyprodukowane, ale błahe, banalne i całkowicie niepotrzebne.
Szkoda, że Aviv Geffen, miast się rozdrabniać i stawiać na ilość, nie wziął na warsztat paru dobrych pomysłów i nie podszlifował ich stosownie. Zamiast tego zaserwował kilka przeciętnych piosenek w otoczeniu kompozycyjnych szkiców, ścinków i zrzynków. Jaki jest efekt - każdy może usłyszeć. Choć może jednak nie każdy? Gdy czytam w niektórych recenzjach prasowych peany na cześć 'Blackfield IV' i stwierdzenia, że album utrzymany jest w duchu poszukiwań The Beatles czy The Beach Boys, to doprawdy nie wiem - śmiać się czy płakać?
Obym był złym prorokiem, ale wydaje mi się, że ostatnie dwa albumy Blackfield szybko zostaną zapomniane. I tylko szkoda, że Aviv Geffen z uporem godnym lepszej sprawy niszczy markę zespołu, który kiedyś proponował inteligentny, melodyjny i wysmakowany pop rock przyprawiony szczyptą progrocka. Niewiele z tego na 'Blackfield IV' zostało, niestety.
Dni już coraz krótsze, a wieczory nie zachęcają do niekończących się spacerów. Lato nieuchronnie ustępuje miejsca jesieni. Zanim jednak dobiegną końca ostatnie turnusy i wszyscy powrócą do codziennych obowiązków warto pomyśleć o tym jak bez stresu wejść w powszedniość. Z pomocą przychodzi najnowsza płyta (niegdyś duetu) Blackfield oznaczona rzymską cyfrą IV.
Czwarty studyjny krążek izraelsko-brytyjskiej grupy przynosi 11 utworów, z których żaden nie przekracza czasem trwania czterech minut. I choć płyty Blackfield nigdy nie należały do najdłuższych, to nowy krążek jest zdecydowanie najkrótszym materiałem w historii zespołu. Niespełna 32min muzyki sprawiają, że jednorazowy odsłuch nie wystarcza by odpowiednio zgłębić wspomniany materiał. Tyle jeśli chodzi o liczby.
Dotychczasowe płyty duetu Aviv Geffen – Steven Wilson przyniosły mnóstwo udanych i dobrze zaaranżowanych kompozycji co pociągnęło za sobą przychylność publiczności i recenzentów. Po formalnym odejściu Wilsona i zaangażowaniu w solowy projekt, zespół nie zaprzestał działalności. Sam zaś Steven nie pozostawił zespołu w całkowitym osamotnieniu i zaangażował się w produkcję nowej płyty oraz użyczył głosu w utworach „Pills” i „Jupiter’”.
Na „Blackfield IV” znajdziemy dłuższą listę gości. W utworze „X-Ray” usłyszmy Vincenta Cavanagh z zespołu Anathema w „Firefly” Bretta Andersona (Suede), zaś w utwór „The Only Fool Is Me” zaangażował się Jonathan Donahue znany z The Flaming Lips i Mercury Rev.
Muszę przyznać, że z niecierpliwością czekałem na nowe dokonania Izraelczyka. Ciekawość dodatkowo podsycały przyzwoicie prezentujące się single promujące krążek „Pills” i „Jupiter”, z których pierwszy zaprezentowano już w lutym tego roku. Wspomniane utwory są najmocniejszą stroną tego albumu. Nie dziwi fakt, iż stały się flagowymi numerami nowej produkcji. Bardzo dobrze spisują się na płycie goście. Mam wrażenie, że użyczając głos połknęli bakcyla twórczości Aviva. Cała płyta została utrzymana na równym poziomie. Próżno szukać tu utworów, które wyrwały by nas z fotela. Co najwyżej przy dźwiękach nowego Blackfield możemy się w tym fotelu głębiej zatopić. Na koniec pochwały należą się Wilsonowi, który był inżynierem dźwięku nowej płyty ale to nie powinno nas dziwić. Steven jest marką samą w sobie, a jego nazwisko gwarancją profesjonalnego brzmienia.
Nowy Blackfield przynosi sporo sentymentalnych, miłych dla ucha kompozycji. Pozostawia jednak lekki niedosyt. Każdą nutę na płycie należy zmysłami chwytać zachłannie niczym spadającą gwiazdę, która znika równie szybko jak się pojawia. Muzyczny rozwód pomiędzy Geffenem, a Wilsonem wydaje się być oparty na obustronnej przyjaźni, w której obie strony skłonne są do wzajemnej pomocy. Płyta pojawia się w odpowiednim momencie – tuż przed jesiennymi premierami i doskonale wypełnia czas oczekiwania na kolejne nowości muzyczne.
No to jak to jest? Steven Wilson członkiem Blackfield już nie jest, ale z Avivem Geffenem nadal ma twórczą spółkę i razem skomponowali materiał na czwarty Blackfield. Wilson pojawia się też jako instrumentalista. To po co było to całe odchodzenie? Chyba tylko dlatego, że Stefek chciał podkreślić swoją fazę na bycie „artystą osobnym”. Porki w zawieszeniu, w Blackfield, „jest Steven, ale jakoby go nie było”. No to może tak pójść po całości i rozwiązać jeszcze No-Man? Bowness sobie poradzi, ma multum innych projektów. Kadrowe poczynania guru progrocka ostatnich dwudziestu lat pozostają dla mnie zagadką. Dla odmiany jego były/ obecny kompan Geffen, jako pełnoprawny już kapitan Blackfieldowej łajby wykazał się niespotykanym wcześniej instynktem stadnym - zaprosił kilku renomowanych wokalistów, których wbrew pozorom więcej dzieli niż łączy. Brett Anderson z Suede od dwóch dekad uskutecznia klimaty Cure'owo-britpopowe. Jonathan Donahue ze swoim Mercury Rev jest piewcą zwiewnego indie, a Vinnie Cavanagh – wiadomo. Dawniej ponury jak sama kostucha doomowiec, obecnie zaś jego Anathema to raczej smooth metal (i to z naciskiem na smooth). Niby style rożne, ale wszyscy ci dżentelmeni uskuteczniają muzykę dla nadwrażliwców. Czyli kurs łajby na rysy w złamanych sercach fanek zostaje zachowany...
Od razu się przyznaję, że „Welcome To My DNA” mi umknęło, więc o ewolucji muzyki ciężko mi będzie mówić. Ale w sumie Blackfield zawsze dostarczał na płytach tego samego. Jak dla mnie ten projekt jawi się jako alternatywna droga rozwoju Porcupine Tree – scenariusz mówiący nam co by było, gdyby Wilson w swojej głównej kapeli po nagraniu dwóch przystępnych dla średnio wyrobionego słuchacza albumów: „Stupid Dream” i „Lightbulb Sun” nie zafiksował się raptem na metalowych riffach tylko poszedł w jeszcze większą piosenkowość. No i poszedł, ale w projekcie pobocznym. I znów mamy garść sympatycznych, chwilami wręcz pięknych (bez żadnego przekąsu!) popowych numerów. Czy są tu killery na miarę „Blackfield”, „Miss U” czy „The End Of The World”? Jak najbardziej! Świetnie wypada otwierające „Pills” z niespokojnym melotronowym tłem, „Sense Of Insanity” , „Firefly” z udziałem Bretta Andersona, które mogłoby być piosenką do nowego filmu o Bondzie, przypominający kapkę pierwszy singiel zespołu sprzed dziewięciu lat „Jupiter”, mocniej brzmiące, beatlesowskie „Kissed By The Devil” - sporo tego!
Jeśli coś psuje mi przyjemność z odsłuchu tego zacnego pop-artowego wydawnictwa, to – paradoksalnie – są to gościnne występy panów wokalistów. Każdy śpiewa porządnie, poprawnie, ale bez szaleństwa – ot, są, ale nie stanowią jakiejś wartości dodanej. Liczyłem pod tym względem zwłaszcza na Andersona – strasznie jest tu jakiś ugrzeczniony, a na niedawnym powrotnym albumie Suede jego głos aż ociekał perwersją i desperacją. Cóż, nie tym razem... Brak mi też swoistej kropki nad I, jednego bardziej rozbudowanego utworu. Żadna piosenka na albumie nie przekracza czterech minut. Tymczasem gdyby na koniec zespół zażył słuchacza z mańki czymś trudniejszym, jakąś swoją odpowiedzią na – z zachowaniem proporcji – „A Day In The Life” Fab Four czy „The Return Of The Son Of The Monster Magnet” Zappy, udowodniłby że jest czymś więcej niż tylko dostarczycielem świetnego popu i jeszcze czytelniej nawiązał do lat 60tych i 70tych (choć i tak fascynacji tą złotą epoką nie ukrywa).
U Blackfield w sumie nic nowego. I jest to dobra wiadomość. „Czwórka” zamyka pierwszą dekadę działalności formacji potwierdzając jednocześnie jej wielką klasę. Kto inny zagra Wam taki pop? Sami powiedzcie! Blackfield nie jest zespołem, który chciałby zmienić świat – od tego jego dawny „ojciec”, maestro Wilson, ma inne swoje wcielenia. Tu mamy inteligentną muzykę towarzyszącą – nie brzęczący chłam Lady Zgagi, który wpada jednym uchem a wypada drugim, tylko przyjazne w odbiorze, ale bardzo przemyślane piosenki. Za album numer cztery – cztery punkciki.