Zbliża się weekend, panuje aura ogólnego rozprężenia, każdy tylko patrzy, żeby wreszcie iść do domu odpocząć. A jeszcze ten żar lejący się z nieba i lepkie powietrze... W takich okolicznościach przyrody trudno z siebie wykrzesać entuzjazm dla skomplikowanych progresywnych form, organizm przyswaja jedynie lekkostrawne muzyczne dania.
Jedną z takich miłych, łatwych i przyjemnych płyt, umilających letni czas, mam właśnie na podorędziu. To 'Let's Dance', jedna z najbardziej przystępnych płyt w dorobku Dawida Bowiego, świetnie się sprzedająca (ze sklepowych półek zeszło kilka milionów egzemplarzy), a zarazem album, który ma jeszcze coś muzycznie do zaproponowania. To odróżnia go od kolejnych dwóch płyt artysty, zatopionych już w czysto dyskotekowej zalewie. 'Let's Dance' jest bardziej różnorodny. Album, choć jednoznacznie dyskotekowy, jest pewną próbą pogodzenia wydawałoby się sprzecznych żywiołów: gorących tanecznych rytmów i ostrych, pełnych mięsa blues-rockowych zagrywek gitarowych. Za te ostatnie odpowiadał wszak Stevie Ray Vaughan.
Początek ma 'Let's Dance' iście atomowy. Pierwsze trzy nagrania zna chyba każdy. Były one w swoim czasie wielkimi przebojami, zresztą i dziś można je jeszcze gdzieniegdzie usłyszeć na falach eteru bądź też obejrzeć wideoklip. Fakt, zdarza się to coraz rzadziej, ale się zdarza. Co więc tu mamy? Trzy hity: 'Modern Love', 'China Girl' i tytułowy 'Let's Dance'. Pierwsze nagranie powala miażdżącymi wejściami perkusji i sprawia, że nóżka sama chodzi, tupiąc do melodii wygrywanej przez wszędobylskie dęciaki. 'China Girl', utwór skomponowany przez pana Davida do spółki z Iggy Popem, wyróżniają powplatane tu i ówdzie orientalizmy, ale i tak największe wrażenie robią fantastyczne gitarowe zagrywki. Podobnie zresztą jest w ponad siedmiominutowym i najdłuższym na płycie 'Let's Dance', prawdziwym dyskotekowym killerze, w którym - to dość niespodziewane - praktycznie nie ma instrumentów klawiszowych. Drugi plan wypełniają instrumenty dęte i funkujący bas, a na pierwszy plan stopniowo wysuwa się Stevie Ray Vaughan, zwłaszcza pod koniec utworu. A balansujący na granicy krzyku śpiew Davida Bowiego:
'Because my love for you
Would break my heart in two
If you should fall
Into my arms
Trembling like a flower'
mimo upływu lat robi wrażenie.
Później napięcie niestety nieco siada. 'Without You' jest tak błahe, że praktycznie nie do zapamiętania. Nieco lepiej wypada 'Ricochet', chociaż w momencie gwałtownej zmiany rytmu podkład muzyczny trochę się rozjeżdża z wokalem. Jakiś czas temu David Bowie przyznał, że nie do końca się zrozumiał z producentem Nilem Rodgersem i finalna wersja utworu nie odpowiada jego wyobrażeniom. Słuchając płyty łatwo jest uświadomić sobie, dlaczego, choć piosenka buja nieźle. Jednak bardziej podoba mi się 'Criminal World', które to nagranie Stevie Ray Vaughan wyciągnął za uszy, bo choć gra oszczędnie, to zarazem fenomenalnie.
Finalne dwa utwory wyraźnie odstają od reszty. 'Cat People' może zapaść w pamięć dzięki ekspresyjnemu śpiewowi pana Davida i - kolejny raz - dzięki wybornym bluesowym zagrywkom. Ale oprócz nich nie dzieje się tu muzycznie zbyt wiele. A 'Shake It' lepiej pominąć milczeniem. To toporne brzmienie instrumentów klawiszowych i falsetowe chórki, brrrr...
Kto by pomyślał, że David Bowie, trzy lata po nagraniu takiej płyty jak 'Scary Monsters (and Super Creeps)', skręci w stronę dyskoteki, a społecznie zaangażowane teksty zastąpi mniej lub bardziej udanymi frazami o miłości. A jednak. Na 'Let's Dance' Dawid Bowie bardzo się zbliżył do stylistyki znanej z albumów Bryana Ferry'ego. Z tym jednak, że Bryan Ferry potrafił przekonać słuchaczy, że jego dystyngowane zblazowanie to tylko pewna maska, przywdziewana na potrzeby tworzenia i prezentowania muzyki, potrafił też komponować muzykę wyrafinowaną. Na 'Let's Dance' próżno szukać ani jednego, ani drugiego. Zamiast tego dostajemy bezwstydnie przebojowy album, nie uciekający od etykietki dyskotekowego, a wręcz się o tę łatkę dopominający. Ale czy to źle? Wszak i takiej muzyki można od czasu do czasu posłuchać, zwłaszcza gdy za oknem 32 stopnie w cieniu ;-)