A+ A A-

Forty Six Minutes, Twelve Seconds of Music

Oceń ten artykuł
(14 głosów)
(2009, album studyjny)

01. Escape From DS-3 (6:05)
02. Renfaire (5:32)
03. Peril (4:48)
04. Red Sky Locomotive (4:47)
05. We Had An Agreement (0:58)
06. Downstream (5:47)
07. Carousel Of Whale (4:50)
08. Solstice (4:08)
09. Inside The Womb (9:12)

 Czas całkowity: 46:12

- Anadale (vocals, guitars)
- Joe Reilly (keyboards)
- Mike Rudin (bass)
- Louis Abramson (drums)

1 komentarz

  • Paweł Tryba

    No i bądź tu mądry... Oto kolejna płyta, której nijak nie da się przyporządkować do rosnącej w naszym serwisie liczby 'szufladek', ale która niewątpliwie powinna się znaleźć w orbicie naszych zainteresowań. Zespół Jolly stosuje coraz bardziej powszechną taktykę: na swojej debiutanckiej płycie inkorporuje do swojej muzyki co tylko się da. Ale robi to z głową i wyczuciem smaku. Na dodatek Amerykanie okazują się niezłymi zgrywusami: swój album tytułują tak, że możemy się spodziewać wszystkiego: od Italo disco do reggae, a we wkładce informują nas, że muzyka zawiera tony o szczególnej częstotliwości, mające dobroczynny wpływ na ludzkie zdrowie. Niżej natomiast maczkiem podają ostrzeżenie, że owe dźwięki nie mogą być stosowane przez kierowców, epileptyków, kobiety w ciąży itp. , gdyż mogą zmieniać fale mózgowe. Poczucie humoru iście toolowskie. No, przynajmniej mam nadzieję, że to żart. W ostatnich dniach przesłuchałem tę płytę mnóstwo razy. Najbliżsi nie dostrzegli u mnie zmian osobowości. Na razie przynajmniej...

    Próba scharakteryzowania stylu Jolly to zadanie godne lepszego niż moje pióra, bo to muzyka, w której każdy słuchacz na pewno wychwyci coś innego... i każdy będzie miał rację, bo ciekawe rzeczy dzielą się tu nie tylko na pierwszym, ale też drugim i trzecim planie. Taka wielowarstwowość aranży zbliża amerykański kwartet do Porcupine Tree - u 'Porków' jednak mam czasem wrażenie pewnego przeładowania dźwięków, ich natłoku. Na 46:12 cały czas jest przestrzeń, miejsce na oddech, nawet jeśli w atmosferze pojawiają się czasem halucynogenne opary. Piosenkowe w sumie struktury (chwilami trącące Radiohead albo wręcz Coldplay) zespół urozmaica ambientem, jednoznacznie metalowymi, wręcz sludge'owymi riffami, malarskimi solówkami jak u naszego Riverside czy pajączkami gitarowymi jak z najdelikatniejszych fragmentów płyt Cult Of Luna. Bohaterów widzę tu dwóch: pierwszym jest niejaki Anadale, który jest zdolnym, obeznanym z różnymi stylami gitarzystą, ale przede wszystkim intrygującym wokalistą, który potrafi i zaserwować pękną melodię, i nieludzko się wydrzeć (choć w głębi miksu), upiornie szeptać, śmiać się i nie wiem co jeszcze. Druga pochwała wędruje do klawiszowca Johna Reilly, bo napracował się niesamowicie przy dyskretnej, ale wyczuwalnej elektronice, przed szereg wychodząc tylko wtedy, gdy wymaga tego logika utworu. Wszystkie utwory mają raczej powolne tempo i przyjemne, hipnotyczne działanie. Króluje tu lekko posępny nastrój. Szarawy, jakby w opozycji do szkarłatnych grafik zdobiących album.


    Escape From DS-3 przeplata snującą się melodię prowadzoną przez klawisze, gdzieniegdzie zatapiającą się w ambiencie, z kilkusekundowymi wstawkami gitarowego szaleństwa. Najszybciej zostaje w głowie Renfaire z ładnymi, subtelnymi gitarowymi repetycjami i Anadale przechodzącym od śpiewu normalnego do takiego 'zza grobu'. Do tego fantastyczny, epicki refren. Peril rozpoczyna się kosmicznym wstępem, który ustępuje miejsca balladzie przeradzającej się w coraz mocniejsze granie, poprzetykane pod koniec pasmami ambientu. Lubię takie stopniowanie napięcia! Riffy podbite fortepianem atakują nas we wstępie Red Sky Locomotive, następnie wyciszenie w zwrotce i ponowne spuszczenie gitarzysty (cały czas sączącego w tle gilmourowskie dźwięki) ze smyczy w refrenie. Dlaczego niespełna minutowa, kojarząca się z muzyką filmową miniaturka nazywa się We Had An Agreement - nie mnie sądzić. Powoli, dostojnie toczy się Downstream. W Carousel Of Whale odzywa się połamany sludge pod Neurosis (oczywiście w tym łagodniejszym wydaniu). Prawie w całości wyciszone jest Solstice, riffy wiodą prym tylko w kilku ostatnich sekundach. Inside The Womb to znów taki trochę poważniejszy Coldplay. Pod koniec mamy około minutę dziwnego, wiatropodobnego szumu, z którego wyłania się jeszcze delikatny fortepianowy temat, a potem jeszcze półtorej minuty dziwnych, cichutkich trzasków. Jak na najbardziej rozbudowany utwór - trochę tu za dużo wypełniaczy. I to wszystko. Minęło czterdzieści sześć minut, dwanaście sekund bardzo ciekawego seansu.

    Czy jestem w stanie wychwycić w debiucie Jolly jakiś mankament? Niespecjalnie. Może tylko fakt, że mimo swoistej elegancji żaden z tych utworów szansy na zawojowanie masowej świadomości nie ma. Ale też wątpię, aby o to Amerykanom chodziło. Chcieli oprowadzić słuchacza po świecie dziwnym, lekko mrocznym i psychodelicznym - i to im się znakomicie udało. To nie jest, mimo całej swojej przystępności, muzyka dla gawiedzi. Mam nadzieję, że to muzyka dla Was. Dla mnie na pewno. 4,5/5.

    Paweł Tryba poniedziałek, 29, czerwiec 2009 00:37 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Varia

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.