Out Of Myself

Oceń ten artykuł
(740 głosów)
(2003, album studyjny)

01. The Same River - 12:01 
02. Out Of Myself - 3:43
03. I Believe - 4:14
04. Reality Dream - 6:15
05. Loose Heart - 4:50 
06. Reality II - 4:45
07. In Two Minds - 4:38
08. The Curtain Falls - 7:59
09. OK - 4:46 

Czas całkowity - 53:11

- Mariusz Duda - wokal, gitara basowa, gitara akustyczna
- Piotr Grudzinski - gitara
- Jacek Melnicki - instrumenty klawiszowe
- Piotr Kozieradzki - perkusja

oraz:
- Krzysztof Mielnicki - puzon (9)

 

Więcej w tej kategorii: Second Life Syndrome »

1 komentarz

  • Paweł Caniboł

    Po tylu przygodach właśnie z tym zespołem, postanowiłem wziąć na warsztat pierwszą płytę Riverside. Wyzwanie jest ogromne tym bardziej, że moje zdanie na ich temat jest już raczej wyrobione, ale próba zrecenzowania czegoś, co wydaje się już dawno określone licznymi, jak nie wszystkimi możliwymi epitetami, okazała się jednak fascynująca.
    Zespół Riverside powstał w 2001 roku, a „Out of myself”, ich debiutancki album, wydano 15 grudnia, 2003. Warto zauważyć, że w skład grupy wchodził jeszcze wtedy Jacek Melnicki, klawiszowiec, którego później zastąpił Michał Łapaj. Sam album nie otrzymał wyłącznie pochlebnych recenzji (miesięcznik Teraz Rock, jedno z bardziej poczytnych pism muzycznych w Polsce, przyznał mu ocenę 3/5). Jednak zdarzały się również opinie zachwalające i wróżące zespołowi świetlaną przyszłość (co, moim zdaniem możemy aktualnie obserwować).
    Nagranie debiutu Riverside zostało przeprowadzone w DBX Studio w Warszawie, a na krążku znalazło się 9 kompozycji, w których tworzenie angażował się cały zespół. Samo wydanie poprzedził singiel „Loose Heart” zwierający cztery pozycje.
    Przesłuchajmy jednak, a przekonamy się, co możemy tutaj napotkać…
    Pierwsze dźwięki, jakie usłyszymy, to dostrajanie radia, które przeradza się w powolną, bardzo klimatyczną i mroczną muzykę zawierającą wyrazisty i dość jednostajny motyw grany na gitarze basowej, z wtórującymi jej gitarą, zawodzącym wokalem oraz pojawiającymi się klawiszami. Nadchodzą jednak zmiany nastroju, rytmu i tempa. Takie zmiany pojawiają się tutaj częściej. A „The Same River”, bo taki nosi tytuł owy utwór, jest najdłuższą kompozycją całej płyty. Zawiera głównie motywy instrumentalne ze wspaniale „solującą” gitarą oraz z bardzo dobrze słyszalnym basem. Z resztą gitara basowa generalnie jest dobrze słyszalna na albumie i tworzy niezaprzeczalnie ważny element poszczególnych utworów.
    „Out of Myself” – następny, tytułowy utwór albumu, to zdecydowana zmiana nastroju. Tempo ożywia się, a my słyszymy głównie gitarę basową (Mariusz Duda). Pojawiają się mocniejsze akcenty, z przesterowaną gitarą, a stworzony tutaj nastrój, wydaje się niespokojny. Jest to najkrótsza kompozycja na płycie, a fakt, że bazuje na jednym, stale powtarzającym się motywie (nie można tego nazwać riffem, jednak jest to coś „na kształt”), nie jest niczym złym.
    Następnie pojawia się dość długie intro utworu „I Believe”, które przeradza się w spokojne, gitarowe granie z wokalem (ciepły, naszpikowany emocjami głos). Cały utwór jakby „płynął”, jest to spokojna ballada bez mocniejszych akcentów.
    „Reality Dream”. Na płycie występują dwa utwory o tym tytule, drugi oznaczony jako „Reality Dream II”. Ten pierwszy zaczyna się od tykającego zegara, dość mrocznego intra, które przechodzi w silniejsze uderzenie. W utworze znowu mamy do czynienia z wyraźnie zmieniającymi się, aczkolwiek logicznie łączonymi, częściami, które raz po raz zmieniają swoje tempo, nastrój i intensywność brzmieni. Tym razem jednak nie pojawia się tutaj wokal, cały utwór jest instrumentalny, a poprzez funkowo brzmiącą gitarę basową, bardzo żywy.
    Warto zauważyć, że pod tym samym tytułem, powstał pięć lat później (w 2008 roku) koncertowy album Riverside.
    Piątym utworem na płycie jest „Loose Heart”. Mamy do czynienia, moim zdaniem, z typowym, Riverside’owskim numerem – kwintesencją ich twórczości. Zasługuje na uwagę chociażby ze względu na jego reprezentatywność określającą styl granej przez ową grupę muzyki. Nic dziwnego, że właśnie ten utwór tworzył pierwszy singiel (pt. „Loose Heart”) zapowiadający ową płytę i znalazł się na 17 miejscu Listy Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia.. Szczególnie podoba mi się tutaj brzmienie solowej gitary, która pojawia się kilkakrotnie z niedługimi, bardzo jednak melodyjnymi wstawkami. Końcówka wyjątkowo mocna pod względem wokalnym, a jej nietypowe metrum stanowi to, co naprawdę lubię w muzyce progresywnej.
    Przechodzimy do „Reality Dream II”. Drugi instrumentalny utwór, który stylem nie odbiega w ogóle od założonej przez zespół konwencji. Słuchamy tutaj wolnej, wspaniale brzmiącej gitary solowej, a całość jest „wiązana” przez nieustannie brzmiący bas, który zapętlony, powtarza ciągle te same, krótkie motywy. Czy „Reality Dream II” jest w jakiś sposób powiązany z „jedynką”? Stylowo owszem, rzuca się w oczy takie podobieństwo, jednak są to dwa, różne utwory.
    Wydaje mi się plusem to, że owe dwa instrumentalne utwory nie są nazbyt długie. Rozwleczone na kilkanaście minut, po pewnym czasie mogłyby nużyć, jednak w tym przypadku tak zupełnie się nie dzieje.
    No i ballada pt. „In Two Minds”. Tym razem wokalowi akompaniuje gitara akustyczna. Jest to chyba mój ulubiony utwór z całej płyty. Ponownie doskonale „solująca” gitara, i tekst śpiewany momentami w dwugłosie, co możemy tutaj usłyszeć, zasługuja na szczególną uwagę.
    „The Curtain Falls” można podzielić na dwie części, a jedna różni się od drugiej tym, że wyraźnie zmienia się tempo, które za każdym razem nakreśla gitara basowa. Pierwsza część to niejako intro, gdzie słyszymy wokal z akompaniującymi jemu gitarami (basową i solową). Druga jednak jest szybsza, posiada mocniejsze akcenty przesterowanej gitary oraz gitarową solówkę.
    Album zamyka utwór „OK.”. Klimatycznie najsmutniejsza kompozycja. Podmiot liryczny mówi o rezygnacji, smutku, obojętności i choć tego nie rozumie, wydaje się jednocześnie pogodzony z takim losem: „There’s sadness In my mind – OK. There’s darkness In my mind – OK.”. Mówi do osoby, którą prawdopodobnie kiedyś kochał, jednak teraz, nie obchodzi go już nic.
    Można tutaj również usłyszeć partie grane na puzonie, a jest to robota Krzysztofa Melnickiego, który gościnnie wystąpił na płycie.
    Moim zdaniem „OK.” to majstersztyk nie tylko, jeśli chodzi o tekst, choć przede wszystkim, ale również o sposób śpiewania – wręcz depresyjny. Ciekawe wydaje się rozwiązanie, które czasami pojawia się w muzyce (doskonale podobał mi się taki zabieg zastosowany przez zespół Moonlight), czyli wszystko cichnie, a po paru chwilach można usłyszeć jeszcze coś. Tym razem jest to zawodzenie, które jest w stanie wywołać dreszcze.
    Takim motywem płyta kończy się, a jest to koniec smutny, trochę straszny, przez co pozostawia słuchacza w zadumie i w nastroju dość głębokiego frasunku.
    Całość prezentuje się stosunkowo jednolicie, dla niektórych płyta może wydać się monotonna, a utwory potrafią zlewać się w jedno, tworząc całość złożoną po prostu z muzyki Riverside.
    Jednak po bardziej wnikliwej analizie i po paru odsłuchach, dostrzegamy piękno poszczególnych kompozycji i z całą pewnością potrafimy wyznaczyć swoje ulubione momenty.
    Faktem jest to, że wszystko tutaj pasuje do siebie, a utwory mają zwykle jeden, określony schemat. Miałem okazję widzieć Riverside na żywo, a Mariusz Duda, wokalista i basista, powiedział nawet, że zwykle nie ma nawet czasu się napić między utworami, ponieważ musi zabawiać publiczność, stroić gitarę, a później i tak utwór zaczyna się od partii granej na basówce.
    Zatem debiutancki album Riverside, to rock działający na granicy rocka i metalu progresywnego. Jednak sam wokalista, w wywiadzie z roku 2006, powiedział: „Zaszufladkowano nas do rocka progresywnego, ponieważ gramy dłuższe kompozycje, wykorzystujemy instrumenty klawiszowe, czasem bawimy się rytmem, bo nie zawsze gramy na 4/4.” Zapytany jednak jak określiłby graną przez siebie muzykę, powiedział, że uważa to za „muzykę kontrastu”, ponieważ gra szybko i wolno, długie i krótkie kompozycje, ale najważniejsze są tutaj emocje: „jest szept, krzyk, radość i smutek, z podkreśleniem tego ostatniego.” Osobiście określiłbym ten styl jako wyjątkowy i charakterystyczny właśnie dla Riverside. Styl, który spodobał się i już znalazł naśladowców, a porównywany jest z takimi gigantami, jak Pink Floyd, czy Porcupine Tree.
    Jak dla mnie „Out of Myself” to absolutnie obowiązkowa pozycja w kolekcji płyt, a, żeby zrozumieć koncepcję grupy Riverside, na pewno jedna z bardziej wyrazistych. A jako, że jest to debiut, to mogę chyba powiedzieć tylko jedno: lepszego debiutu nie można sobie wymarzyć. Nie chodzi o komercyjny sukces, raczej o samą muzykę, która wydaje się tak dojrzała i tak autentycznie obrazująca emocje, że, jeśli by brakowało tych elementów w muzyce, to najbardziej profesjonalne studio nagrań, mix czy mastering, nie byłyby w stanie niczego dokonać. Coż, mamy do czynienia z muzyką na światowym poziomie, która oczywiście wypłynęło poza granice naszego kraju i osiąga niebywały sukces. Słuszny z resztą, ponieważ Riverside kupiło mnie pierwszymi dźwiękami, a ja mogę się pod tą nazwą podpisać obiema rękami!

    Paweł Caniboł piątek, 13, grudzień 2013 21:01 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Metal Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.