Still Life

Oceń ten artykuł
(58 głosów)
(1999, album studyjny)
1. The Moor (11:28)
2. Godhead's Lament (9:47)
3. Benighted (5:01)
4. Moonlapse Vertigo (9:00)
5. Face Of Melinda (7:59)
6. Serenity Painted Death (9:14)
7. White Cluster (10:02)

Czas całkowity: 62:31
- Mikael Akerfeldt (vocals, guitar)
- Peter Lindgren ( guitar )
- Martin Mendez ( bass )
- Martin Lopez ( drums )
Więcej w tej kategorii: « Orchid Blackwater Park »

2 komentarzy

  • Paweł Bogdan

    Opeth jest jednym z najważniejszych progresywnych zespołów działających w ostatnich kilkunastu latach. Zespół jest jedynym, tak sprawnie łączącym elementy rocka progresywnego z death metalem, który może pochwalić się tak liczną rzeszą wiernych fanów. Cóż, patrząc na dokonania zespołu ta sytuacja nie dziwi. Dzięki albumowi Blackwater Park z 2001 roku zespół zdobył międzynarodową popularność i stał się wyznacznikiem tego, jak można grać death metal progresywnie. Warto jednak zwrócić uwagę na wcześniejszy dorobek Szwedów, w szczególności na poprzednika Blackwater Park, album Still Life z roku 1999.

    Still Life jest pierwszym z krążków nagranych przez zespół w tzw. klasycznym składzie (lata 1998-2005 - Akerfeldt, Lindgren, Mendez, Lopez). Podobnie jak poprzednik (świetny My Arms, Your Hearse) jest albumem koncepcyjnym (czyli czymś co uwielbiam), tym razem poświęconym problemowi desperacji, samotności i tzw. wykluczenia ze społeczeństwa. Jak tłumaczy M. Akerfeldt bohaterem albumu jest mężczyzna, wyrzucony ze swojego rodzinnego miasta z powodu wyznawania innej religii, niż tamtejsi mieszkańcy. Po kilkunastu latach wraca, by odnaleźć kobietę, którą kochał...

    Od roku 1999 opracowaniem graficznym każdego z albumów Szwedów zajmuje się Travis Smith. Na czerwonokrwistej okładce Still Life widnieje postać płaczącej kobiety, w oddali na wzgórzu widzimy krzyż, którego odbiciem w jeziorze jest postać mężczyzny (czyżby naszego głównego bohatera?). Na zremasterowanej wersji albumu z roku 2008 Smith odświeżył grafikę Still Life, dodając jej więcej mroku i tajemniczości. We wnętrzu albumu znajdują się pozostałe zagadkowe ilustracje, mające swe odzwierciedlenie w tekstach albumu.

    Bohater zaczyna swą wędrówkę od utworu The Moor, zaczynającego się budującym napięcie (ale trochę zbyt długim) wstępem. W połowie trzeciej minuty zespół niespodziewanie atakuje typowo Opethowskim riffem i podkręca tempo. Już pierwsze linijki tekstu zaśpiewane przez Akerfeldta pokazują, że zdecydowanie poprawił swoje możliwości wokalne w porównaniu do poprzedniego albumu. Growling jest bardziej głęboki i drapieżny. Bardzo dobre wrażenie robią nakładające się na siebie głosy i delikatny pogłos. W utworze bohater wyraża swoje ubolewanie, żal i oburzenie dotyczące sytuacji wyrzutka, w której się znalazł. Na początku ósmej minuty The Moor zwalnia, by wprowadzić słuchacza w tragiczną sytuację bohatera. Po chwili lirycznego uniesienia dochodzimy do, moim zdaniem, najpiękniejszego momentu na płycie, kiedy Akerfeldt bardzo emocjonalnie śpiewa: "Melinda is the reason why I've com". Zespół znowu przyśpiesza, po czym utwór się kończy. Świetne jedenaście minut.

    The Moor (mogliśmy go usłyszeć w tym roku w Katowicach na Metal Hammer Festival) wymaga więcej uwagi, gdyż jest to moim zdaniem najlepszy utwór na Still Life. Charakteryzuje go duża różnorodność pokazująca różne oblicza zespołu. Kolejny, całkiem niezły utwór pt. Godehead's Lament jest zbudowany podobnie jak poprzednik. Na mnie największe wrażenie zrobiło piękne solo pod koniec czwartej minuty, od razu przypomniały się podobne popisy na Blackwater Park. Po 20 minutach przechodzimy do Benighted, który jest bardzo melancholijny, ale dość nużący. W mojej opinii ten utwór jest jednak bardzo charakterystyczny dla albumu, należy się wsłuchać w gitary akustyczne. Na żadnym krążku Opeth (z wiadomych względów nie licząc Damnation), nie brzmią one tak specyficznie i nie są tak dobrze słyszalne... Benighted (utwór trochę bez historii) po pięciu minutach ustępuje miejsca zdecydowanie żywszemu Moonlapse Vertigo, by znowu powrócić do spokojnych klimatów w Face of Melinda (nie mam pojęcia czemu wielu uważa ten utwór za najlepszy na albumie), który jest może łagodny i kojący nerwy, ale nieciekawy. Za to już w Serenity Painted Death[/i,] zaczynającym się od przeraźliwego wokalu Akerfeldta, uwidocznia się zmiana frontu. Muszę przyznać że moje ucho najbardziej przyciągnęła wspaniała partia wokalna (zdecydowanie numer 1 na albumie) oraz interesująca kompozycja z nieustającymi zmianami rytmiki. Obok [i]The Moor najlepszy utwór na albumie (tylko dlaczego kończy się jakby ktoś wyjął wtyczkę z gniazdka?). Został nam jeszcze White Cluster. Zaczyna się dość spokojnie, ale w drugiej części znienacka przyśpiesza i pędzi na złamanie karku (warto zwrócić uwagę na solo). Jak się dowiadujemy bohater kończy swą przygodę na szubienicy...

    Co można powiedzieć o Still Life? W porównaniu do poprzedniego albumu zespół na pewno zrobił krok do przodu. Kompozycje są bardziej wyrafinowane i ciekawe, wokal Akerfledta jest zdecydowanie lepszy, zespół eksperymentuje z dźwiękami, całość jest bardzo spójna i tworzy monolit. Dla wielu Still Life jest najlepszym albumem w dorobku Szwedów. Ja jednak nie podzielam tego zdania. Na pewno krążek jest najbardziej ambitny, a jednocześnie najtrudniejszy w odbiorze i ciężko przyswajalny, jednak porównując go do następnych osiągnięć... wypada dość blado. Oczywiście nie twierdzę tutaj, że Still Life jest słaby, jest to bardzo dobry, ciekawy i klimatyczny album (w końcu czy Opeth zrobił kiedyś coś słabego?), ale nie jestem bliski stwierdzeniu, że to album wybitny. Porównując Face of Melidna czy Benighted do akustycznych utworów z Damnation, te pierwsze są po prostu nieciekawe. Album bronią świetne The Moor, Godhead's Lament czy Serenity Painted Death, ale w porównaniu do Bleak, Blackwater Park, Ghost of Perdition lub The Lotus Eater (z późniejszych albumów) na piedestale ich stawiać nie można. O czym to świadczy? Świadczy to o tym, że zespół wciąż się rozwija, a co najważniejsze cały czas tworzy lepszą muzykę. Na pewno świetną decyzją była współpraca ze Stevenem Wilsonem, który wydobył z muzyki Szwedów to, co najlepsze i nadał jej bardziej melodyjnego wyrazu. Nie stało by się to jednak, gdyby Opeth nie zaskoczył świata poprzez swoje Still Life. Z perspektywy ponad 10 lat łatwo wskazać wiele lepszych albumów niż podany krążek, ale nie ulega wątpliwościom, że w 1999 roku na rynku progresywno-death-metalowym nic lepszego nie zostało wcześniej wydane.

    Dla fanów Opetha Still Life to tzw. mus. Dla innych polecałbym bardziej Blackwater Park, Damnation czy Watershed. Nie ulega jednak żadnym wątpliwościom, że Still Life jest bardzo dobrym albumem i warto zwrócić na niego uwagę. Od razu jednak uprzedzam, że tak trudnego w odbiorze krążka Szwedzi do tej pory nie wydali, więc potrzeba naprawdę sporo czasu żeby się ze Still Life oswoić, poznać i polubić.

    W 2008 roku zespół wydał zremasterowaną wersję albumu z bonusową płytą DVD, na której Still Life jest zmiksowany w formacie 5.1. Płyta brzmi na nim o niebo lepiej (mimo paru mankamentów), ale to już rekomendacja dla fanatyków zespołu (a tych Opeth ma niemało).

    Paweł Bogdan środa, 16, marzec 2011 01:02 Link do komentarza
  • Mikołaj Gołembiowski

    Właściwie moją opinię na temat Opeth i jego albumu Still Life mógłbym wyrazić negując wprost każde zdanie napisane przez mojego szanownego przedmówcę. Wyglądałoby to mniej więcej tak:

    Opeth jest jednym z najbardziej przereklamowanych zespołów progresywnych w historii. Mało który zespół łączył wcześniej death-metal z elementami rocka progresywnego w sposób równie nieciekawy. Jego album Blackwater Park, którym zdobył sobie światową popularność jest najlepszym przykładem tego, jak progresywnego death-metalu nie należy grać. W porównaniu jednak z innymi rzekomymi osiągnięciami zespołu, album Still Life wypada akurat nad wyraz dobrze. Nie jest to muzyka ani przesadnie ambitna, ani szczególnie trudna w odbiorze (przynajmniej nie powinna być taka dla żadnego prog-fana), ale słucha się jej dużo lepiej niż czegokolwiek, co zespół wydał potem. (...)

    I mógłbym kontynuować swoją recenzję w tym duchu, lecz myślę, że zwyczajnie nie warto. Lepiej napisać, co mi się konkretnie w tym albumie, jak i w całej twórczości Opeth podoba, a co nie.

    Opeth wbrew pozorom nie jest żadnym szczególnie odkrywczym zespołem. Mieszanie fragmentów wolniejszych i ostrzejszych, zmiany nastroju, elementy rocka progresywnego, łączenie death-metalu z melancholijnym nastrojem - to nie jest żadna nowość. To jest wręcz w latach 90. chleb powszedni. W tym czasie powstały na bazie muzyki death metalowej dwa nurty, w których te elementy były widoczne. Pierwszy z nich to techniczny death metal, którego główni przedstawiciele to Atheist, Death i Cynic, drugi zaś to klimatyczny death metal, związany przede wszystkim ze sceną death-doom metalową i takimi grupami jak Anathema, Paradise Lost, My Dying Bride, Tiamat. Nurty te rozwijały się niezależnie, bo grupy techniczne nie były zainteresowane tworzeniem smętnego, wisielczego klimatu, a grupy klimatyczne, nie potrafiłyby zagrać tak skomplikowanych łamańców. W obu tych nurtach widoczna była tendencja do wzbogacania surowego, death-metalowego brzmienia o nietypowe dla metalu rozwiązania i zapożyczenia z innych gatunków muzycznych. Klimatyczni zdradzali także inspiracje niektórymi kapelami grającymi rocka progresywnego, na przykład taki Tiamat lubił czasem nawiązać do Floydów. Co zrobił takiego Opeth w historii muzyki metalowej? Ano połączył te nurty w jedno. Powstał w ten sposób hiper-techniczny klimatyczny death-metal, w którym nawiązań do historii rocka progresywnego jest 10 razy więcej, niż u wymienionych wcześniej kapel razem wziętych.

    Jakie są największe zalety zespołu Opeth? Przede wszystkim nie można zarzucić im braku umiejętności technicznych. Gra instrumentalistów jest na wysokim poziomie, growling głęboki, a wokal czysty, o miłej dla ucha barwie. Mikael Ĺkerfeldt to na całe szczęście nie jest Johan Edlund, przy którego wokalu uszy więdną bez względu na to, czy próbuje śpiewać, czy ryczeć. Opeth jest pod tym względem bardzo dobry, wręcz wyśmienity. Na płycie Still Life roi się ponadto od smaczków. A to jakieś fajne rozwiązanie rytmiczne, a to ciekawy riff, czy pomysłowa krótka zagrywka. Nie, żeby było to wszystko niesamowicie odkrywcze, ale po prostu fajne, sprawiające, że jest na czym ucho zawiesić. I często są to rzeczy nietypowe dla metalu, można rzec - progresywne.

    Opeth ma jednak dwie zasadnicze wady, które przesłaniają mi niestety wszystkie powyższe zalety. Po pierwsze, niby jest to muzyka klimatyczna, której siła wiąże się z budowaniem nastroju. Tymczasem wygląda na to, że zespół zna tylko dwa stany emocjonalne: Och, jak mi smutno! oraz Grrrrrr! Ale jestem wkurzony!. Buduje swoje wszystkie utwory wedle jednego utartego do znudzenia schematu: smutno-grrrrr-smutno-grrrrr i tak do końca albumu. Jeśli porównać te środki ekspresji chociażby z tymi obecnymi na wydanej rok wcześniej płycie Death (niestety ostatniej w ich dyskografii), widać od razu, jak uboga jest muzyka Opeth i jak naprawdę mało ci panowie mają nam do przekazania. Wszelkie smaczki, wirtuozerskie i pomysłowe zagrywki nie zmienią faktu, że schemat ten jest toporny i powoduje, że cała muzyka Opeth sprawia wrażenie przewidywalnej, a momentami wręcz prymitywnej. Po drugie, problematyczne są dla mnie melodie śpiewane przez wokalistę. Są na dłuższą metę zwyczajnie nudne. Człowiek słucha takiego Still Life wiele razy, a i tak trudno mu sobie przypomnieć, co było śpiewane w którym utworze. Tematy melodyczne są budowane w podobny sposób, bez cech wyróżniających, mają ten sam smętno-melancholijny klimat. Fakt, że pojawiają się w tym a nie innym momencie wydaje się zupełnie przypadkowy. Wygląda na to, że celem wokalisty jest jedynie trochę posmęcić i właściwie nic więcej. Można by było poszczególne elementy utworów poprzestawiać i nikt by nie zauważył różnicy. Byle tylko schemat: smutno-grrrrr-smutno-grrrrr został zachowany. Konkluzja oburzy zapewne wiernych fanów, ale dla mnie jest oczywista: zespół nie potrafi komponować ciekawych kawałków, umie jedynie klecić ze sobą bardziej lub mniej ciekawe motywy tak, aby powstał z nich co najwyżej poprawny utwór muzyczny.

    Płyta Still Life wydaje się jednak lepiej dopracowana w szczegółach w porównaniu z resztą twórczości grupy. To powoduje, że słuchając jej najłatwiej puścić schematyczne smęto-ryki mimo uszu i skupić się na smaczkach, miłych dźwiękach akustycznej gitary, fajnych riffach, pomysłowych przygrywkach etc. I to właśnie ratuje ten album. Sprawia, że jeżeli ktoś prosiłby mnie, abym polecił mu jakąś płytę Opeth do posłuchania, bez wahania wskażę mu Still Life. Poza tym klimat albumu, choć nieszczególnie subtelny, czasem się udziela nawet takiemu malkontentowi jak ja. Nie odmawiam bowiem grupie posiadania pewnego pomysłu na granie. Tyle, że w ten sposób można stworzyć kilka utworów, jedną płytę, natomiast wałkowanie przez niemalże całą dyskografię jednego topornego schematu, dyskwalifikuje dla mnie twórczość tego zespołu jako przedmiot moich muzycznych zainteresowań. Wolę już powspominać znakomity The Sound of Perseverance a z drugiej strony zdecydowanie mniej wybitny, ale chwytający za serce Turn Loose the Swans, niż czekać na to, co nam jeszcze zaserwują Szwedzi, mieszający od tylu lat w dość schematyczny sposób technikę rodem z pierwszego z tych albumów, z klimatem drugiego.

    Mikołaj Gołembiowski środa, 16, marzec 2011 01:02 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Metal Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.