Idmen

Oceń ten artykuł
(40 głosów)
(2009, album studyjny)
1. Sansara (8:12)
2. Tusan Homichi Tuvota (9:03)
3. Sunken Bell (2:29)
4. And who's the God now?!... (10:25)
5. Indukted (6:51)
6. Aemaet (8:25)
7. Nemesis Voices (6:19)
8. Ninth Wave (11:32)

Czas całkowity: 63:16
- Ewa Jabłońska  (violin)
- Maciej Jaśkiewicz  (guitar)
- Piotr Kocimski  (guitar)
- Andrzej Kaczyński  (bass)
- Wawrzyniec Dramowicz (drums)
oraz:
- Nils Frykdahl  (vocals (2)
- Maciej Taff  (vocals (4)
- Michael Luginbuehl  (vocals (7)
- Marta Maślanka (dulcimer)
- Robert Majewski (trumpet)
Więcej w tej kategorii: « S.U.S.A.R

1 komentarz

  • Paweł Bogdan

    Zespół Indukti poznałem dosyć dawno poprzez wyśmienite recenzje i masę pochlebnych opinii płynących na konto grupy z dosłownie różnych źródeł. Przy pierwszym spotkaniu z muzyką zespołu dotknęło mnie jednak spore rozczarowanie utrzymujące się przez długi czas, muzyka warszawiaków nie robiła na mnie wrażenia, wręcz nudziła i irytowała. Tyczy się to zarówno albumu pt. S.U.S.A.R. (który męczyłem przez dość długi czas) jak i recenzowanego Idmen, który po prostu mnie odrzucał na bardzo daleką odległość. Wszystko jednak w moim postrzeganiu dorobku zespołu zmieniło się po koncercie Indukti na ACK Elekctric Nights w Lublinie, w którym miałem przyjemność uczestniczyć. Zespół dosłownie wyrwał mnie z butami przenosząc w nieznane ludzkości przestrzenie kosmosu. Do tej pory występ ten uznaje jako jeden z najlepszych koncertów w jakich uczestniczyłem i dużo bym dał żeby zobaczyć jeszcze raz tych scenicznych Bogów czyli Indukti. Występ ten otworzył moje oczy na twórczość muzyków, pozwolił ją zrozumieć i właściwie zinterpretować. Skupmy się jednak na Idmen.

    Zespół Indukti charakteryzuje się głównie tym, iż jest grupą instrumentalną. Brak wokalisty wynika jednak nie z zamysłu grupy, ale problemów z jego znalezieniem. Takie problemy dotykały nawet tych największych biorąc za przykład Dream Theater, Genesis (po odejściu P. Gabriela) czy Camel, kiedy godziny przesłuchań nie przynosiły rezultatów. O ile tym grupom w sumie dopisało szczęście i ich poszukiwania okazały się w końcu sukcesem, to Indukti miało po prostu pecha (o dziwnym fatum ciążącym nad zespołem jeszcze wspomnę). W zwyczaju zespołu utarło się, że muzycy na swe albumy zapraszają gości-wokalistów i jak możemy zauważyć na debiutanckim albumie był to Mariusz Duda (śpiewający w dwóch utworach), za to na recenzowanym krążku zaśpiewali Nils Frykdahl, Maciej Taff i Michael Luginbuehl. Drugi album zespołu jest opowieścią o ludzkim zmaganiu z własnym ja i tym, co spotyka człowieka w życiu codziennym. Termin idmen pochodzi z Odysei Homera i oznacza wierny lub widzieliśmy.

    Naszą przygodę rozpoczynamy od utworu pod tytułem Sansara. Zespół nie bawi się z nami w kotka i myszkę i od razu uderza słuchacza mocnym (głośnym) akcentem. Według mnie trochę szkoda, że muzycy nie zdecydowali się rozpocząć albumu od jakiegoś klimatycznego intro, gdyż pozwoliło by ono dość płynnie wsiąknąć słuchaczowi w klimat albumu, a tak zespół bezpardonowo serwuje nam nie lada orzech do zgryzienia. Pozwoliłem sobie na taką metaforę bo muzyka zespołu jest naprawdę trudna i niełatwa interpretacyjnie: przeważają w niej mocne, naprawdę połamane i szalone progresywno-metalowe akcenty ocierające się o eksperymentalne, a wręcz awangardowe elementy. Sansara to dość rozbudowany utwór instrumentalny, bardzo mroczny i tajemniczy. Pierwsza część utworu jest nieco mocniejsza, druga dość melancholijna. Otwieracz albumu z jednej strony daje słuchaczowi w kość, z drugiej słuchając go ciężko powstrzymać łzy wzruszenia, bo mimo jego typowo metalowej natury klimatycznie jest naprawdę głęboki i dość przygnębiający. Sansara wyróżnia się cudowną grą skrzypiec (jedna z cech rozpoznawalnych Indukti), która niesie cały bagaż emocji i wzruszeń co raz dotykających słuchacza. Aż dziw bierze że grając tak ciężko i energicznie, można w muzyce przemycić tak wiele z ludzkie uczuciowości. Świetna Sansara to jeden z lepszych utworów na Idmen, co do tego nie ma wątpliwości.

    Utworem numer dwa jest Tusan Homichi Tuvota, którego tekst śpiewa Nilsa Fydahl z zespołu Sleepytime Gorilla Museum. Tekst utworu nawiązuje do opowieści-bajek Idian z plemienia Hopi (Ameryka Północna, Arizona) stąd ta dość dziwna nazwa utworu. Tusan Homichi Tuvota zaczyna się naprawdę obiecująco, ale wkrótce wprawia w zawód. Całemu utworowi towarzyszy dość podniosła, mistyczna atmosfera, ale na mój gust typowo chrypiący głos Fydahla niezbyt pasuje do klimatu utworu i jako całość chyba lepiej by brzmiał bez obecności Amerykanina. Począwszy od trzeciej minuty utwór bardzo interesująco ewoluuje. Niesamowite wrażenie robią szaleńcze popisy perkusyjne Wawrzyńca Dramowicza wbijające słuchacza w podłogę, które mimo swej nieokiełznaności są w pewnym stopniu (jakby to najlepiej ująć) dystyngowane. Począwszy od 5 minuty zespół po chwili uspokojenia powraca do znanych już nam ciężkich, szaleńczych riffów zabierając słuchacza w rejony mrocznego, klimatycznego metalu (środkowe momenty Tusan Homichi Tuvota brzmią naprawdę przerażająco), a wokal (właściwie growling) Fydahla brzmi wtedy wręcz idealnie i udanie uzupełnia się z muzyką zespołu. Podsumowując utwór do najlepszych na krążku raczej nie należy, ale zawarte są w nim naprawdę fantastyczne momenty, więc warto się w niego głębiej zanurzyć.

    Następne Sunken Bell to z kolei najkrótszy, bo trwający dwie i pół minuty, instrumentalny łącznik (ach jaka szkoda że drugi taki utwór nie rozpoczyna albumu). Dość wyraźnie słychać w nim muzykę przypominającą trochę dokonania Mariusza Dudy w Lunatic Soul. Zatopiony Dzwon to bardzo klimatyczny, wręcz transowy utwór ocierający się o ambient z folkowymi elementami. W tle słyszymy jakby odgłosu rogu wołającego plemię na ważne zebranie, na którym mają zapaść jakieś dramatyczne decyzje (interpretacja jest dowolna). Mimo swego krótkiego trwania utwór robi piorunujące, niezapomniane wrażenie.

    Utworem numer cztery jest ... And Who's the God Now?! rozpoczynający się partią perkusyjną, która na myśl przywodzi tą znaną słuchaczom zespołu Tool (chociażby z genialnego albumu pt. Lateralus). Z upływem kolejnych sekund do perkusji dołączają kolejne instrumenty i coraz głośniejszy, hipnotyzujący wokal Macieja Taffa z zespołu Rootwater. W połowie trzeciej minuty zespół niespodziewanie uderza całą mocą, pełnym arsenałem. Jestem zmuszony przyznać że Maciej Taff wypadł w tym utworze wprost fantastycznie, nie można się przyczepić do jego wokalnej interpretacji utworu (wokalista dysponujący takim drapieżnym, a jednocześnie wciągającym głosem dla Indukti byłby chyba idealnym nabytkiem). Wracając do części instrumentalnej, w utworze bardzo wyróżniają się elementy folkowe, których na Idmen naprawdę jest sporo i nietrudno się ich doszukać. Na ... And Who's the God Now?! są chyba jednak najbardziej widoczne i przyznam, że wypadają doprawdy okazale. Utwór od samego początku do ostatnich sekund trzyma w napięciu i nie pozwala słuchaczowi się od niego oderwać - cały czas jesteśmy przyciągani jego zagadkowością i tym, że w każdym momencie może zaskoczyć. Dla mnie te ponad dziesięć minut (kto by pomyślał że trwa on tak długo!) są jednymi z lepszych na krążku. Bardzo intrygujący jest tytuł utworu: &I kto jest teraz Bogiem?! Jak śpiewa podmiot liryczny:

    I am the law, I am the lie.
    I am the love, the reason to cry
    I am the good, I am the cure
    Finally I'm the judge for my brother


    Mówiłem że poprzedni utwór był znakomity? Jeżeli tak jest rzeczywiście to w przypadku kolejnego Indukted brakuje skali porównawczej. Utwór od razu atakuje bardzo energetycznym (dość poszarpanym) riffem, trochę przypominającym serię z pistoletu maszynowego. Jego energia i moc sprawiają, że nawet nie zauważamy gdy zaczynamy rytmicznie machać głową w górę i w dół. Utwór tylko od czasu do czasu daje odpocząć, a bądź co bądź ten muzyczny relaks i tak nie jest pełny gdyż stale jesteśmy pod ostrzałem tajemniczych, mrocznych dźwięków (jak to się teraz dość kolokwialnie określa ryjących psychę). Indukted jest utworem naprawdę dramatycznym, towarzyszy mu niesamowicie podniosła atmosfera, w której prym wiodą skrzypce Ewy Jabłońskiej. Utwór jest to naprawdę wspaniały i to ze względu nie tylko na klimat, ale i budowę, aranżację czy instrumentalium. Indukti dosłownie miażdży!

    To przecież jeszcze nie koniec! Kolejny utwór i kolejne muzyczne cudo (i nie ma w mojej opinii ani krzty przesady). Aemeat zaczyna się dosłownie jak muzyka z filmu grozy - tajemnicze dźwięki (ach znowu te skrzypce!) jakby zewsząd otaczają słuchacza sprawiając, że czuje się on niepewnie i ze strachem oczekuje nieznanego. Tym nieznanym okazuje się kolejne mocne uderzenie całego zespołu, które po pewnym czasie znowu zaczyna balansować między dość wyważonymi i spokojnymi klimatami, a energicznym metalowym łomotem. Pod koniec utworu Indukti znowu serwuje nam miażdżącą dawkę instrumentalium podobną do tej, którą słyszeliśmy w utworze poprzednim. Aemeat jest utworem klimatycznie wręcz strasznym i przerażającym, atmosfera i swojego rodzaju podniosłość wypełniające utwór naprawdę robią wrażenie! Tutaj każdy muzyk staje na wysokości zadania i można wręcz rozpływać się nad umiejętnościami warszawiaków. Utwór Aemeat zainspirowany został filmem pt. Der Golem, wie er in die Welt kam, a w trakcie wykonywania podanego utworu na koncertach muzyce towarzyszą fragmenty tegoż filmu wyświetlane na ekranie (byłem świadkiem takiego koncertowego wykonania utworu i pomysł łączenia dźwięku z obrazem okazał się strzałem w dziesiątkę, a nie jestem odosobniony w tej opinii).

    Kolejne Nemesis Voices troszeczkę odstaje od trzech poprzednich utworów. Gościnnie śpiewa w nim Michael Luginbuehl i szczerze powiem, że wychodzi mu to całkiem nieźle, jednak utworu na wyżyny nie udało mu się wybić. Nie oznacza jednak że Nemesis Voices jest utworem słabym, bo te ponad 6 minut można określić mianem solidnego rzemiosła. Kompozycyjnie Idmenowski numer 7 jest dość podobny do swych współbraci, mocniejsze motywy występują naprzemiennie z tymi łagodniejszymi. Warto zwrócić uwagę na krótki fragment na początku 6 minuty kiedy przez parę sekund słyszymy jakby-Tool z Lateralus (motyw gitarowy i wokalny bardzo podobny jak u Amerykaninów) co wcale zarzutem nie jest.

    Album wieńczy najdłuższe, bo ponad jedenastominutowe Ninth Wave, które jest tzw. wisienką na torcie. Jest to utwór, w którym zespół bardzo umiejętnie buduje nastrój i atmosferę (a pomaga im w tym Robert Majewski gościnnie grający na trąbce). Nie bez przyczyn mamy wrażenie że Ninth Wave jest utworem przemyślanym i dopracowanym do końca. Naprawdę ciężko się do czegokolwiek w nim przyczepić: rozwija się dość powoli i wręcz leniwie, ale za to wyrasta niczym piękny kwiat - duma pielęgnującego go ogrodnika. Z całym zespołem wspaniale zgrywają się dźwięki trąbki (momenty kiedy wiodą one prym ze skrzypcami - palce lizać!) , a muzycy mogliby śmiało pomyśleć o częstszym jej wykorzystywaniu w swych utworach. Kolejny raz warto czasem wsłuchać się w grę Wawrzyńca Dramowicza, którego wręcz genialnych partii na dwie stopy nie powstydziłby się sam Dave Lombardo. Ninth Wave najbardziej spośród wszystkich utworów ociera się o eksperymentalizm i awangardę, a musze dodać że słuchając tego utworu po raz pierwszy od razu przyszła mi na myśl muzyka Kayo Dot i atmosfera przez nich wytwarzana (tu ze wskazaniem na album Choirs of the Eye). Utwór kończą odgłosy fal i krzyczące w oddali mewy. Jak dla mnie Ninth Wave to numer jeden na Idmen, wygrywający batalię nawet z pozostałymi, tak świetnymi utworami na krążku.

    Jedną z najmocniejszych stron albumu jest niesamowity klimat i muzyczne atmosfera Idmen. Najbardziej interesujące jest to, że zespół nie musiał robić wyboru między wspaniałą instrumentalną, połamaną muzyką, a nadaniem utworom więcej emocji bo zawarł na krążku jedno oraz drugie co zdarza się naprawdę rzadko. Co do gry samych muzyków, to naprawdę słychać że tworzą oni zgrany zespół i choć słyszymy dość sporo typowo indywidualnych zagrań to zapięte są one w spójność utworu. Gitary na albumie sieją postrach, na albumie aż roi się od energicznych, pełnych mocy metalowych uderzeń i zwrotów akcji. Ewa Jabłońska na skrzypcach wprowadza do utworów sporo melancholii i przygnębiającej atmosfery, ale zdarza się jej dosyć często wzbudzać niepokój i wprowadzać słuchacza w trwogę. Ucho słuchacza z pewnością wiele razy zatrzymuje się na niesamowitych ostrzałach perkusyjnych Wawrzyńca Dramowicza (przyznam że nie znam wielu albumów z lepszą sekcją rytmiczną niż Idmen).

    Zdaję sobie sprawę że muzyka zaprezentowana na Idmen nie przypadnie do gustu wszystkim, szczególnie tym którzy niezbyt przychylnym okiem patrzą na mocniejsze brzmienia, a bardziej oczarowani są dość sporą dawką sentymentalizmu i lekkości chociażby na S.U.S.A.R. Za to fani takich zespołów jak Tool lub Kayo Dot czy po prostu mrocznych, ciężkich brzmień będą wniebowzięci.

    Album podzielił krytyków. Chociaż zgodnie wszyscy Idmen stawiają niezwykle wysoko to można spotkać się z pewną dozą krytyki na temat albumu: że jest za mocno, że materiał jest za bardzo pokręcony itd. Ja akurat nie za bardzo się tym zgodzę, bo takie narzekania bardziej zależą od poszczególnych gustów i raczej nie powinno ich się narzucać słuchaczowi. Ja osobiście mogę ocenić album praktycznie w samych superlatywach. Co prawda na Idmen znajduje się parę dość słabych elementów, a i dobór wokalistów nie jest w stu procentach trafiony, ale cala reszta to tzw. mistrzostwo świata. Można przyczepić się odrobinę do faktu, że całość może słuchacza odrobinę nużyć: tyle niespodziewanych zwrotów akcji sprawia, że w końcu stają się trochę przewidywalne. Początkowo Idmen może także odrobinę męczyć bo muzyka na nim zawarta jest naprawdę dosyć trudna i skomplikowana, ale po przebrnięciu przez te trudności otrzymamy niezwykłą nagrodę za naszą cierpliwość. Zespół od początku do końca hipnotyzuje słuchacza, wręcz wodzi go za nos jak naiwne dziecko. Albumowi nie brakuje spójności, co jest niezwykle ważne szczególnie na progresywnych albumach, a zespół jest bezustannie konsekwentny w swych muzycznych poczynaniach i bez względu na wszystko trzyma się raz objętego muzycznego kursu. Indukti zdecydowanie utrzymali poziom pierwszego albumu (moim skromnym zdaniem nawet go przewyższyli) i porównując Idmen do innych krążków wydanych w 2009 roku przez zespoły takie jak chociażby Gazpacho, Transatlantic, IQ, Shadow Gallery czy nawet nasz Riversidei jego ADHD to według mnie (i nie tylko mnie) Indukti nagrało album roku! Kto nie słuchał niech natychmiast nadrabia zaległości bo naprawdę WARTO!

    Co do samego zespołu to z taką muzyką powinien świętować on teraz triumfy porównywalne do naszego Riverside. Niestety zespołowi szczęście nie dopisało. Fenomenem jest to, że mając na koncie jedynie dwa albumy i nie grając sporo koncertów (chociaż warto nadmienić że Indukti grało na NearFest czy też na wielu festiwalach w Niemczech, Szwecji, Austrii czy nawet Meksyku!) zespół zdobył sobie niebywałą popularność i bardzo solidną pozycję na muzycznym rynku. Przykro jednak wygląda fakt, że w 2010 roku zespół zagrał 3 koncerty, a w roku poprzednim jedynie 4. Ponadto dołączenie perkusisty zespołu do Niemców z Destruction nie napawa optymizmem co do dalszych losów grupy. Mam tylko nadzieję że po fantastycznym wieczorze w Lublinie spełnią się słowa zespołu, który twierdził iż występ dał im na nowo wiarę w to co robią (przy okazji dodam, że nagranie całego koncertu można obejrzeć za pośrednictwem strony internetowej zespołu).

    Po nocy przychodzi dzień - mam nadzieję i trzymam za słowo! Zespół Indukti to objawienie polskiego rynku muzycznego, niesamowity diament który nie potrzebuje oszlifowania. Wierzę, że jeszcze zabłyśnie pełnym blaskiem!

    Paweł Bogdan sobota, 12, luty 2011 14:59 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Metal Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.