A+ A A-

Fire Make Thunder

Oceń ten artykuł
(12 głosów)
(2012, album studyjny)
1. Cold Call (7:10)
2. Guards (5:03)
3. Indian Curse (4:42)
4. Enemy Prayer (4:54)
5. Wind Won?t Howl (5:05)
6. Big Chief II (3:04)
7. For Nothing (3:18)
8. Invisible Men (9:54)
- Gavin Harrison / drums
- Jim Matheos / guitars, bass
- Kevin Moore / vocals, keyboards
Więcej w tej kategorii: « Free

1 komentarz

  • Gabriel Koleński

    Mówi się, że faceci w pewnym wieku przechodzą kryzys wieku średniego (ja nie mam o tym pojęcia, jeszcze przez wiele długich lat mi to raczej nie grozi). Wówczas zdarza się, iż zmieniają niektóre elementy swojego otoczenia, np. samochód, gorzej jeśli jest to żona. Ale to tylko teoria, bo jak podkreślam, ja nie mam z tym niczego wspólnego. Do czego to dziwaczne nawiązanie? A bo O.S.I. nagrał nową płytę, a wydał ją w nowej wytwórni. Tak jest, zespół Kevina Moore'a opuścił szeregi InsideOut i przeniósł się do Metal Blade. A że Moore jest panem w zdecydowanie średnim wieku to tak jakoś dziwnie mi się to skojarzyło. Czy zmiana wydawcy oznacza jednoczesną zmianę stylu muzyki? I tak i nie. Zmiana to nie jest najlepsze słowo, raczej jest to żonglowanie proporcjami w wypracowanej już konwencji. Nadal obecne są tu ciężkie riffy Matheosa, elektronika za którą odpowiada lider grupy, dynamiczne kompozycje obok spokojnych, wyciszonych numerów. Mam jednak wrażenie, że zmieniło się nieco podejście. Dźwięki jakie pojawiły się na Fire make thunder jawią mi się jako połączenie dwóch poprzednich płyt zespołu. Połączenie jak najbardziej udane. Wydana w 2006 roku płyta Free była dynamiczna i bardzo spójna kompozycyjnie, lecz o wiele lżejsza od niektórych kompozycji umieszczonych na poprzednim krążku Blood. Właśnie, niektórych, bo utwory na tym albumie mocno ze sobą kontrastują - obok gitarowych, ciężkich jak sztangista konstrukcji usłyszeć można delikatne, niemal ambientowe piosenki. Najnowsza płyta amerykańskiej formacji zdaje się zawierać złoty środek - jest bardzo dynamicznie, ale też bardziej konsekwentnie niż ostatnio. Poszczególne utwory tworzą całość, wszystko to wydaje mi się logiczne i zgrane, ale płyta nie jest nudna, wręcz przeciwnie, jest wyraźnie zróżnicowana, a utwory są bardzo sprytnie na niej ułożone. Wszystko splata nieco monotonny i jednostajny głos Moore'a, ale to cecha charakterystyczna stylu O.S.I., ciężko jest poczytywać to jako wadę. Zaczyna się od sprawnie zagranego Cold call, w którym wyraźnie słychać udaną syntezę gitar i klawiszy, co może świadczyć o dobrych stosunkach między członkami grupy (jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało). Jeśli chodzi o wspomnianą słyszalność syntezy instrumentów głównych bohaterów tego spektaklu to podobnie jest w pojawiającym się w drugiej połowie płyty Wind won't howl, który jest zupełnie inny od otwieracza tego albumu. Tutaj akcja rozwija się powoli, atmosfera narasta aż do intensywnego finału, gdzie wszystko staje się bardziej transowe, hipnotyczne. Nieśpiesznie odkrywa wszystkie swoje atuty również kompozycja kończąca ten album - Invisible man z fajnie przeplatającymi się ze sobą partiami wokalnymi (a dokładnie nałożonymi na siebie kilkoma partiami Moore'a). Oczywiście to nie wszystko, ale nie widzę sensu opisywania każdego utworu po kolei (choć przyznaję, czasem zdarza mi się to robić). Pewnie że są tu jeszcze spokojne, melancholijne For nothing i Indian curse (zresztą ci Indianie kilkukrotnie przewijają się w tekstach na tym albumie, a na okładce zakamuflowane zostały namioty tipi, niestety nie wiadomo mi nic na temat ewentualnego konceptu o tej tematyce), czy szybsze, żwawe Guards i Big chief II. Szczególnym, moim zdaniem, kawałkiem jest Enemy prayer, dlatego że jest instrumentalny, co wyróżnia go spośród wszystkich utworów zamieszczonych na płycie. Jest ciekawy, dużo się w nim dzieje, wytworzony w nim został specyficzny klimat, a w kulminacyjnym momencie pojawia się znakomita solówka Matheosa. Właśnie uświadomiłem sobie, że nic nie wspomniałem o udzielającym się na płycie Gavinie Harrisonie (obecnego na krążku O.S.I. już drugi raz z rzędu). Ale czy nie wystarczy jak powiem, że świetnie wykonał swoją robotę? A czy mogło być inaczej? No właśnie. Co ciekawe, poza triem Moore/Matheos/Harrison na Fire make thunder nie pojawia się nikt więcej, nie ma żadnych gości, w przeciwieństwie do tego co działo się na poprzednich albumach. Do tego płyta jest dość krótka (około 40 minut), ale w obecnym, szybkim świecie trudno uznać to za wadę. Ja oczywiście polecam.
    Gabriel Koleński
    [/i][i]

    Gabriel Koleński wtorek, 04, wrzesień 2012 17:25 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Metal Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.