Maciej Maleńczuk rzekł był kiedyś, że nie przypomina typowego krakowskiego artysty: nie nosi wyciągniętego swetra, okularów i nie śpiewa cicho. No to zespół Iblis, takoż wywodzący się z grodu Kraka, również średnio się wpisuje w jego krajobraz kulturalny. Owszem, natknąłem się w sieci na sesję zdjęciową, na której jeden z członków kwartetu nosi sweter, a okulary ma aż trzech. Wszyscy też, o zgrozo, mają raczej krótkie pióra. Ale do Piwnicy Pod Baranami na pewno by ich nie wpuścili, ich sztuka to zupełnie inna przestrzeń estetyczna. Za podstawę zespół obrał sobie deathowo-blackowy wygrzew i na debiutanckim krążku Menthell dokonuje jego błyskotliwej dekonstrukcji, destrukcji, redekonstrukcji, deformacji, transformacji i mutacji. Żeby oddać skalę zagadnienia powiem, że brzmi toto jakby Ketha połączyła siły z Orange The Juice. Jest agresywnie, ale też motorycznie, a z wariactw Iblis raz po raz wyziera przewrotny humor. Zacznijmy od surrealistycznej okładki, robiącej raczej jajcarskie niż makabryczne wrażenie. A tytuły? Don't Eat My Legs brzmi tak bardzo deathowo, że aż campowo. Płytę wieńczy utwór ukryty składający się w większości z ciszy, poza tym jakiś pojedynczych skrzeków i industrialnych odgłosów - nie sposób nazwać tego muzyką. A treść zasadnicza? A tu już nie ma zmiłuj!
Pierwsza z rzędu White Caludia udowadnia, że Iblis to bardzo osłuchani jegomoście. Czego tu nie ma? W warstwie wokalnej - skrzek pod Daniego Filtha, ale też czysty, patetyczny do przesady śpiew jak w klasycznym, epickim doom metalu. Kierunek - Robert Lowe z Solitude Aeturnus powiedzmy. W ogóle zresztą mnogość nie do końca poważnych podśpiewywań, melorecytacji i różnych dziwnych chrząknięć wplecionych w dźwiękową tkankę stanowi wyróżnik albumu. Perkusja raz naparza na dwie centrale, a raz serwuje spokojne, jazzowe podziały. Aha, do tego jeszcze space rockowe interludium. Początek Sycamores wita nas jazzrockową sekcją, w duchu dokonań łódzkiego Tenebris. A dalej - kawalkada riffów i znów rozmaite wokalne techniki. Kawałek tytułowy dzięki melodyjności riffów dość mocno zalatuje stonerem, jeśli nie liczyć rzygania do mikrofonu. A Poison In Your Food - techniczny, Atheistowaty death metal ze sludge'owym zwolnieniem na końcu - no dobra, to się zdarza. Ale żeby w międzyczasie było słychać gwizdanie??? O matko! Najdłuższe Don't Eat My Legs rozpada się na wyraźnie deathowy początek i zmuloną riffowo-ambientową końcówkę pod patronatem Neurosis. Origin to znów szalone tempo, ale też szlachetna melodyjność gitar, a Bill Skins Fifth uwagę zwraca jakby wyjęta z jakiejś kabaretowej piosenki wokalna wstawka. Żeby było jasne - ja tych utworów dokładnie nie opisałem. Pobieżnie tylko wypunktowałem to, co najbardziej rzuca mi się w uszy. Jeżeli Wy zwrócicie uwagę na zupełnie inne aspekty Menthell - wcale nie będę zdziwiony. Tyle się tu dzieje! Słychać niebagatelne umiejętności zespołu i jednoczesną chęć przekroczenia konwencji, wręcz wyśmiania jej.
Każdy miłośnik dźwiękowej schizy spod znaku choćby wytwórni Relapse Records czy też klasyków w rodzaju Death, Cynic czy Pestilence, będzie kontent. Płyta do wielokrotnego odsłuchu, która pod warstwą brutalności kryje erudycję i masę niebanalnych rozwiązań. Czwórka z wielkim plusem.Ledwie minęła połowa roku, a Polska już zachwyciła ten hermetyczny światek dwukrotnie - debiut Iblis, a wcześniej 2nd Sight Kethy. Autostrad dalej nie mamy, z grupy w Euro nie wyszliśmy, dobrze że przynajmniej w jednej kategorii jesteśmy potęgą.