Dotychczasowe moje spotkania z grupą Magellan do miłych raczej nie należały. Ale były to spotkania okazjonalne, więc naszła mnie refleksja - może trafiałem na słabsze płyty niezłego zespołu? Koledzy z forum podpowiadali, że wcześniejsze albumy kapeli były całkiem, całkiem. No to odpaliłem ich drugie dziecko i...
I rzeczywiście jest to płyta znośna. W miarę bezinwazyjna, z fajnymi melodycznymi motywami, które mogłyby jednak być lepiej wykorzystane. Bo Trent Gardner i jego ferajna robią wszystko, żeby te całkiem zgrabne pomysły zmarnować. Jak tylko utwór zaczyna mi się podobać, wchodzi zgrzytające solo klawiszy albo gitary, do poprzednich części utworu mające się nijak. Bazą jest amerykański AOR przemieszany z cięższym progiem. Wszechobecne są na tej płycie wokalne harmonie - dość toporne, ale w oczywisty sposób nawiązujące do źródła w postaci Kansas, Styx czy innego Bostonu (i praźródła w postaci Queen oczywiście). Powiem szczerze - zawsze miałem do takiej muzyki stosunek ambiwalentny. Lubię chwytliwe melodie, ale w wersji AORowej były one, pozbawione pazura! Podobnie jest z Magellan. Sensowne, acz wydelikacone canta, gryzą się z popisami instrumentalistów, którzy na siłę chcieliby zostać uznani za metalowców. Lepiej by już było nagrać prostsze, ale przyjemne w odbiorze piosenki - coś jak z włoskiej wytwórni Frontiers. A tak i AORowcy się tą płytą nie nasycą, ani miłośnicy technicznego metalu.
Do posłuchania, ale na pewno nie do zachwytu. 2,5/5