Zaspaliśmy – nasza wina. EPka olsztyńskiego zespołu Kore pochodząca z 2011go roku dotarła do nas dopiero teraz, kiedy kapela pogrążyła się w hibernacji (w najlepszym razie). Co bynajmniej nie zdejmuje z barków recenzentów Progrocka obowiązku opisania tego wydawnictwa. Mieliśmy i nadal mamy ambicję skatalogowania i opisania wszystkiego, co się z progresem, a już zwłaszcza progresem polskim, łączy (co oznacza, że jeszcze nasze dzieci i wnuki będą miały co robić, o ile nie rzucą w diabły spuścizny „wapniaków”). Więc i Kore opisać trzeba. Tym łatwiej mi to przychodzi, że z tym akurat obowiązkiem łączy się spora przyjemność.
Krótko jest – trzy utwory. Ale za to rozbudowane, wielowątkowe – jak być powinno. Już logotyp Kore sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z brzmieniami „ciężarowymi” i ten domysł się sprawdza – dostajemy porcję niezłej klasy progresywnego metalu idącego tropem Opeth. Gitara zacina riffy „ze szwedzka” albo maluje gilmourowskie plamy – co też zdarzało się Akerfeldtowi i s-ce (choć w tych zwolnieniach na myśl przychodzi też Evergrey). Ale już brzmienie klawiszy, zwłaszcza w partiach dynamicznych, jednoznacznie kojarzy się z Perem Wibergiem. Takie podbarwienie tła na modłę starego hard rocka, bardzo przyjemne. Gra sekcji rytmicznej – bez zarzutu, na jej solidnym fundamencie można budować kompozycje wychodzące poza piosenkowy schemat. Co też się Kore świetnie udaje – nie znajdziemy tu jakiegoś ewidentnie przebojowego tematu, ale utwory ładnie płyną, poszczególne ich części wynikają z siebie bardzo naturalnie, bez zgrzytów. Rasowe granie!
No właśnie – granie! Ze śpiewaniem już ciut gorzej. Głos Karola Piwowarskiego akimiś szczególnymi warunkami się nie wyróżnia. Nie ma ciekawej barwy, nie popisuje się wielką skalą, w czystych partiach śpiewa z pewną taką nieśmiałością – tym większą, że polski akcent jest aż nadto słyszalny. Growlerem też fachowym nie jest. Słychać, że to raczej wokalista z łapanki. A szkoda, bo gdyby nie ten mankament, Kore byłoby drużyną kompletną. A tak najprzyjemniej słucha się otwierającego stawkę instrumentalna "Stream Of Life". A Sporo tam się dzieje. Uwagę przykuwają nie tylko riffy, ale też mnogość klawiszowych brzmień. Bywa elektronicznie, ale pojawiają się też brzmienia klasyczne – Moog i Hammond. Pozostałe utwory zdecydowanie też nie od macochy – mroczne zagrywki gitary na początku "Shepherds" robią wrażenie. Podobnie, jak następująca po nich riffowo-klawiszowa erupcja. Tour de force stanowi długachne "Departure" – prawdziwy przegląd możliwości zespołu. W pewnym momencie ocieramy się nawet o fusion.
Pochwalić trzeba brzmienie – to nie jest granie garażowe, zarejestrowane byle jak na chybcika. Owszem, jest szorstko, chropawo, ale bardzo czytelnie, każdy instrument jest świetnie słyszalny. Czyli tak, jak metal brzmieć powinien – selektywnie, ale bez przesadnego polerowania. Ładne tekturowe „digi” też świadczy o dbałości Kore o szczegóły. Tym bardziej szkoda, że ten naprawdę zdolny zespół najprawdopodobniej nic już nie nagra. Obym się mylił.