Przypadł mi zaszczyt recenzji najlepszej płyty studyjnej zespołu Wishbone Ash. Argus to ich trzecia płyta, która została wydana w roku 1972. Zacznę od szaty graficznej LP, bo to ona zrobiła na mnie największe wrażenie, kiedy w liceum na przerwie jeden z kolegów nam ją pokazywał. Okładka zewnętrzna urzeka pięknem i prostotą: stojący w blasku wschodzącego (?) słońca rycerz z włócznią (mitologiczny Argus), zwrócony jest w stronę nadlatującego statku UFO na odwrocie. Na wydaniu CD dysk kosmitów nie wiedzieć czemu usunięto. Moją uwagę przykuła rozkładówka albumu, a ściślej rozpisane szczegółowo partie gitar w każdym utworze. Wiadomo było, kto zaczyna cichym pasażem, a kto gra główny motyw gitary prowadzącej itp. Przyznam, że do dziś nie spotkałem się z tak szczegółowo rozpisanym podziałem, kto z obu gitarzystów ma, jaki udział w poszczególnych numerach. Podano oczywiście przy każdym z siedmiu utworów, którzy wokaliści go wykonują. W okresie braku nośników wizyjnych i praktycznie niemożliwości obejrzenia grupy na żywo takie informacje były bardzo cenne. Twórcą dzieła była oczywiście firma Hipgnosis.
Muzyka albumu jest piękna i porywająca zarazem. Łączy w sobie nostalgię, smutek i rockowo-folkową wrażliwość. Zwraca uwagę prowadzenie partii gitarowych, często granych unisono. Słucha się jej bardzo dobrze i trudno znaleźć słabą kompozycję. Wszystkie są świetnie zaaranżowane. Głównego wokalistę i basistę Martina Turnera wspierają często obaj gitarzyści. Sama gitara basowa nie jest tylko częścią sekcji rytmicznej, ale wielokrotnie współgra z dialogami gitarzystów. W utworze „Sometime World” odgrywa ona rolę wiodącą. Tak wspaniałego, porywającego basu nigdy dotąd nie słyszałem. Klawisze zastosowano jedynie, jako tło w kompozycji „Throw Down The Sword” i bardzo dobrze. Brzmienie zostało zdominowane przez gitarzystów, grających nie tylko partie prowadzące, ale rytmiczne z wykorzystaniem gitar akustycznych. Świetna gra perkusisty wskazuje na inklinacje rockowo-jazzowe. Wyraźne wpływy angielskiego folku ujawniają takie utwory jak „Throw Down The Sword”, czy „Leaf And Scream”. Nadaje to kompozycjom baśniowego klimatu i tolkienowskiego nastroju. Zwraca uwagę zupełne odejście od schematu powtórzeń zwrotka-refren z końcowym finałem. Kompozycje są ciekawie skonstruowane i trudno zarzucić im banalną strukturę. Mnie najbardziej urzeka utwór „Warrior”, choć przyznam, że w wersji „na żywo” brzmi on o wiele lepiej niż w studyjnej.
Na płaszczyźnie tekstowej zespół ma ambicje oryginalności. Ujawnia to już chociażby pierwszy utwór „The King Will Come”, w którym Królem jest sam Chrystus przybywający na Sąd Ostateczny. Wyobrażam sobie jak kąśliwe uwagi, zwłaszcza młodych słuchaczy wywołałby taki tekst śpiewany przez polską grupę w antyklerykalnej obecnie Polsce. Inne utwory na płycie wprowadzają nas w baśniowo-poetyckie klimaty odległe od banałów nieszczęśliwych miłości. Pojawiają się w nich walczący na miecze wojownicy są też opisem piękna natury. Płyta jest wspaniale nagrana, słychać, że muzycy zespołu włożyli w jej powstanie dużo serca i uczuć.
Oryginalność i muzyczną doskonałość albumu docenili angielscy krytycy i fani. Płyta została uznana za najlepszą przez Musical Express w roku 1973. Płyta zdobyła dużą popularność po obu stronach Atlantyku, czyniąc z Wishbone Ash gwiazdę pierwszej wielkości. Do dziś zespół nie stworzył lepszego dzieła, choć gitarzysta Andy Powell stawia ją na równi z There’s The Rub. Osobiście uważam płytę za absolutną klasykę i polecam wszystkim miłośnikom rocka progresywnego. Na pewno wprowadzi każdego wrażliwego słuchacza w dobry nastrój. Po prostu ARCYDZIEŁO.
Ocena 5+