Dream Theater

Oceń ten artykuł
(65 głosów)
(2013, album studyjny)

01. False Awakening Suite - 2:42
- Sleep Paralysis
- Night Terrors
- Lucid Dream
02. The Enemy Inside - 6:17
03. The Looking Glass - 4:53
04. Enigma Machine - 6:01
05. The Bigger Picture - 7:40
06. Behind The Veil - 6:52
07. Surrender To Reason - 6:34
08. Along For The Ride - 4:45
09. Illumination Theory - 22:17
- Paradoxe de la Lumière Noire
- Live, Die, Kill
- The Embracing Circle
- The Pursuit of Truth
- Surrender, Trust & Passion

Czas całkowity - 1:08:01


- James Labrie - wokal
- John Petrucci - gitary
- John Myung - gitara basowa
- Jordan Ruddess - instrumenty klawiszowe
- Mike Mangini - perkusja

3 komentarzy

  • Bartek Musielak

    Dream Theater miał powrócić do korzeni, zacząć wszystko od nowa. Stąd zapewne tak prosty tytuł najnowszego krążka tej grupy. Zespół zapowiadał rewolucję, coś zupełnie nowego i świeżego. Ale który zespół tak nie mówi przed premierą swojego albumu. Niemniej jednak pierwszy singiel, czyli "The Enemy Inside" mógł być zapowiedzią faktycznie czegoś wielkiego. A przecież nie od wczoraj wiemy, że Dream Theater jest zdolny do nagrywania arcydzieł.

    Niestety, nie tym razem. Zespół w moim odczuciu stoi w miejscu od albumu "Systematic Chaos" włącznie, by nie powiedzieć, że zsuwa się po równi pochyłej ku przeciętniactwu. Nic nie pomogła roszada na pozycji bębniarza, może nawet zaszkodziła. Oczywiście nie twierdzę, że Mike Mangini to perkusista słaby, niestety nie sprawdza się on równie dobrze co Portnoy w płaszczyźnie kompozytorskiej. Nie to, żeby "Dream Theater" był albumem słabym, bo jednak cały czas poziom trzyma, ale nie jest to poziom jakiego spodziewać się można po tak klasowym zespole. Oczywiście wszyscy fani będą bronić go rękoma i nogami, metalowcy znajdą w nim mnóstwo mocnych i chwytliwych (to akurat na plus) riffów czy melodii, a maniacy popisów wirtuozerskich na gitarze, perkusji, klawiszach czy basie dostaną to czego oczekiwali. Ja nie widzę w tym albumie nic wielkiego.

    Powstaje jeszcze po drodze pytanie: Czy wypada krytykować albumy zespołów mających tak wysoką pozycję? Zespołów prawie legendarnych? Według mnie wypada i należy. Przeszłość i nagrane albumy nie są czymś co stawia zespół w czołówce na resztę lat swojej działalności. Dream Theater nagrywał genialne albumy i tak nadal pozostanie, ale od paru lat nagrywa albumy przeciętne lub słabe! W czym tkwi problem? Tego nie potrafię powiedzieć, jednak tak jak nadal porywa mnie "Train Of Thought", oczarowuje "Metropolis Pt.2: Scenes from a Memory" czy nawet "Awake", które przyprawia o uśmiech na twarzy, tak żaden album wydany po 2006 roku mnie nie zachwycił, ani nawet specjalnie nie poruszył.

    A słuchając "Dream Theater" po raz pierwszy starałem się to robić uważnie i w skupieniu, a... zdarzyło mi się nawet przysnąć. Album rozpoczyna się dwuminutowym intro "False Awakening Suite" i jest to utwór, który spokojnie na swoim krążku mógłby umieścić Therion czy Nightwish. Dość naiwna orkiestracja tego kawałka wprawiła mnie początkowo w zdziwienie, a następnie przyprawiła o lekko ironiczny uśmieszek na twarzy i myśl "czy to na pewno Dream Theater?". Na szczęście zaraz potem następuje zdecydowanie wyróżniający się "The Enemy Inside", który był pierwszym singlem. Kiedy usłyszałem go w sierpniu pomyślałem, że być może faktycznie nowy album będzie całkiem fajny. Utwór rozwija się dynamicznie, Mangini z Myungiem bardzo ciekawie żąglują rytmami, LaBrie wyśpiewuje świetny refren, który przywodzi na myśl gdzieś tam stare nagrania. No i Petrucci, który wyrzeźbił w tym jednym jedynym kawałku naprawdę sporą ilość ciekawych i chwytliwych riffów, plus oczywiście jak to on - popisową solówkę.

    Solówki na całym albumie są jak zawsze na poziomie. Ale solówki płyty nie tworzą, żeby posłuchać wirtuozerskich popisów wolę odpalić nowe dzieło Rudessa (Levin, Minnemann, Rudess), czyli coś na deseń instrumentalnego Liquid Tension Experiment. Mamy jednak na najnowszym albumie Dream Theater perełkę, która sprawia mi wielką radość. I jest to właśnie utwór instrumentalny - "Enigma Machine". Rozpoczyna się melodyjką niczym z katarynki, która przeradza się w mocny, ciężki riff. Towarzyszy on nam przez dłuższą chwilę przybierając różne formy i wariacje. Kompozycja mknie w szybkim tempie ciągle się rozpędzając, Petrucci na zmianę z Rudessem zabawiają się melodiami. Później mamy kolejny mocny riff, znów solówkę - jeszcze szybszą, i dalej podobny schemat. Aż w końcu zwolnienie i zbudowanie świetnego klimatu, z wspaniałą gitarą. Jak słychać można kilkoma prostymi dźwiękami zbudować o wiele lepszy nastrój niż tysiącami dźwięków na minutę. Jest popis Manginiego, jest krótki przerywnik od Myunga, a na koniec po raz kolejny mocny riff.

    Oprócz tego mamy tutaj kilka utworów spokojniejszych, które zawsze na albumach Teatru Marzeń muszą się znaleźć. Są to "Surrender To Reason", "The Bigger Picture" czy "Along For The Ride". Zupełnie nie porywają, a do takich cudów jak "Through Her Eyes" czy "I Walk Beside You" nawet nie warto ich porównywać. Ale oczywiście nie byłby to Dream Theater bez długiej suity na swoim albumie. Na "Dream Theater" najdłuższym i kończącym całość utworem jest 22-minutowy kolos "Illumination Theory". Tylko... czy faktycznie ten utwór musi się tak ciągnąć? Jest zwyczajnie nudny, przynajmniej do połowy, kiedy kolejna orkiestrowa wstawka zamienia się w szaloną jazdę. Z tym, że ta jazda znowu nie trwa zbyt długo, a potem na finał ponownie wieje nudą. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Dream Theater ostatnią dobrą suitę nagrał na "Octavarium", a nie zdziwiłoby mnie gdyby wiele osób uznało za taką "Six Degrees of Inner Turbulence".

    Moje oczekiwania więc były po raz kolejny większe niż to, co usłyszałem. Nie jest to jednak kompletnie słaby album, jest kilka ciekawych fragmentów, są fajne utwory jak singiel lub instrumentalny "Enigma Machine". Zespół tak klasowy jak Dream Theater nie nagrywa po prostu kompletnie słabych albumów. Ale zespół tak klasowy jak Dream Theater powinien trzymać pewien poziom. A ostatnimi czasy jest z tym słabo, wydawnictwa z ostatnich lat w dyskografii zespołu wypadają blado. "Teatr Marzeń ale bez magii" - z takim określeniem spotkałem się przy jednej z recenzji i w zupełności się z nim zgadzam. Marzę o Dream Theater sprzed "Octavarium" - zaskakującym, nowatorskim, wizjonerskim. Dream Theater na "Dream Theater" to fachowcy wykonujący tylko i wyłącznie swoją robotę. Bez polotu.

    2/5

    Bartek Musielak niedziela, 29, grudzień 2013 13:45 Link do komentarza
  • Konrad Niemiec

    Dzisiaj jest ten dzień kiedy otrzymałem pocztą nową płytę Dream Theater.
    Wiem, że późno, ale to za sprawą sklepu RockSerwis u którego zamówiłem płytę prawie 5 tygodni temu i jeszcze nieopatrznie dodałem do niej z oferty sklepu jeden singiel Bigelf. Panowie z RockSerwisu nie byli łaskawi wyrzucić płyty ze strony, ani napisać, że czekanie może wynieść i 6 tygodni i tak cały czas (co tydzień) dostawałem maila - czekamy na potwierdzenie od dostawcy. Aż w końcu po 5 tygodniach czekania anulowałem zamówienie. Żadnego przepraszamy czy coś w tym rodzaju. Piotrze Kosiński, stary druhu - nie wróży to dobrze, bo to wpuszczanie ludzi w kanał...
    Płytę kupiłem taniej na Allegro i dostałem ją za 2 dni... Tyle tytułem antyreklamy do tej pory ulubionego sklepu płytowego w sieci.

    Ale przedmiotem tej recenzji jest przecież najnowsze wydawnictwo jednego z moich ulubionych zespołów...
    Cóż...
    Będzie to recenzja po jednym przesłuchaniu płyty w formacie 5.1.
    Niestety poprzeczka wywindowana przez poprzednie wydawnictwo zespołu okazała się na teraz zbyt wysoka. Jak poprzedni krążek już po pierwszym przesłuchaniu powalił mnie na kolana, tak ten, gdyby nie kilka dobrych momentów - kompletnie przeszedłby bez echa...
    Zacznę od tego, że nie cenię Dreamów za Metal-progga, bo takich kapel są tysiące. Dla mnie zawsze byli wyznacznikiem jakości i wirtuozerii, no może poza wokalistą, ale o tym później...
    Na tej płycie próżno szukać prawdziwej wirtuozerii, nowych, niespotykanych brzmień... No może poza wstawkami rosyjsko-brzmiących z nazwiska filharmoników, którzy w dwóch miejscach wprowadzili kulturę wyższą. Całą resztę już słyszeliśmy i to do tego stopnia, że Jordan Ruddess nie wysilił się w poszukiwaniu brzmienia mooga tylko znów zastosował manewr z poprzedniego krążka używając brzmienia Keitha Emersona z utworu Lucky Man z 1970 roku.
    Kompozycyjnie gdyby nie kończąca płytę suita, to wszystko byłoby miałkie i wtórne.
    To co zostało we mnie po tym pierwszym przesłuchaniu to utwory 4, 7 i 9.
    Utwór 4 - Enigma Machine to kapitalny stary Dream, gdzie zagęszcza sie faktura, jest kilka fajnych rozwiązań metrycznych i jakieś małe biegniki. Ale co najważniejsze - pan James Labrie na chwilkę wyszedł ze studia i go tu nie ma. Nie od dziś wiadomo, że chłopaki trzymają go przy sobie chyba z koleżeństwa i sentymentu, bo poziom jego śpiewania jest żałosny, a ja mam wrażenie, że od kilkunastu lat facet śpiewa jedną i tą samą piosenkę niezależnie od tempa utworu... Szkoda...
    Utwór 7 - Surrender To Reason, mimo że z wokalem, ale jednak tam coś zaczęło się dziać. Nie było metalu jak z początku płyty, lecz dobry progg, za który kochamy Dreamów.
    I gdyby na tym kończyła się płyta to byłaby w sumie, moim skromnym zdaniem, największa porażka od czasów Napoleona, ale na szczęście na płycie umieszczono utwór nr 9 - Illumination Theory. Tu wreszcie jest dobry stary Dream, jak z okresu Dramatic Turn... Są zmiany rytmu, różne konwencje, łamańce, nowatorstwo (znów filharmonicy). Ale jest i łyżka dziegciu - fragment uspokojenia jakby żywcem wyjęty ze suity Close To The Edge grupy YES, a końcówka - Surrender, Trust & Passion, to jakby czasowe dopełnienie, aby płyta nie była zbyt krótka, bo muzycznie i kompozycyjnie to marne jest bardzo....
    No i tak dobrnęliśmy do końca płyty. Płyty takiej sobie, jakościowo w 5.1 zrobionej marnie, na szafkach grającej tak sobie, ano ale nie od dziś wiadomo, że Dreamy mają głuchych inżynierów dźwięku. Cóż - może za blisko kolumn siedzą i już słuch stracili.
    Moja ocena po pierwszym przesłuchaniu 2,5 / 5.

    Konrad Niemiec środa, 23, październik 2013 21:35 Link do komentarza
  • Łukasz 'Geralt' Jakubiak

    Za każdym razem, gdy zasiadam do pisania recenzji nowego dzieła Dream Theater przez głowę przewija mi się masa pytań. Co warto poruszyć? Jak zestawić moje odczucia? Co było dobre, a co nie do końca wypaliło? I tak w koło Macieju… Niestety, mam powód, dla którego tak angażuję w przelanie tych słów. Staram się, by moja recenzja była po prostu… perfekcyjna. Tak jak wiele ich dokonań.

    Dream Theater od dłuższego czasu jest objęty pewnego rodzaju kultem wśród fanów progresywnych brzmień. Okres przedpremierowy bezpośrednio wiąże się z narastającą niepewnością, ale też ogromną falą krytyki, która szczególnie daje o sobie znać po ukazaniu się pierwszego singla. Tak jest z większością popularnych kapel, ale wielu sceptyków i skrajnych fanów Teatru Marzeń poddaje dokładnej kategoryzacji każdy element krążka. Wtedy padają opinie pokroju: „ta gitara w tym miejscu nie brzmi jak powinna”, „perkusja zasysa”, albo „DT skończyło się na Scenes From A Memory”. To ile emocji wywiera na nas płyta, za którą zapłacimy około 50 zł jest nieprawdopodobne, ale moje pytanie w tej chwili brzmi: czego tak właściwie oczekujemy od kolejnej płyty Dream Theater?

    Tegoroczny krążek chłopaków z Teatru Marzeń był promowany jako nowy rozdział w historii zespołu, ale też pewnego rodzaju powrót do brzmień, które przewinęły się przez ich bogatą dyskografię. Powiem szczerze, że na początku ten marketingowy kit nie do końca mnie przekonał, ale moje zdziwienie było ogromne po kilkakrotnym przesłuchaniu… Cholera, udało im się. „False Awakening Suite” to wyniosłe, symfoniczne intro przywodzące na myśl wariacje znane z „Six Degrees Of Inner Turbulence”. Numer idealnie buduje dramaturgię przed tym co czeka nas dalej… „The Enemy Inside” podobał mi się już po pierwszej prezentacji. Genialny, rozbudowany wstęp szybko zostaje wsparty mocnymi riffami Petrucciego i świetnym, klawiszowym tłem Jordana. No i ten refren, który ciężko wybić z głowy. Dalej czeka nas „The Looking Glass”, który jest największą niespodzianką na płycie. To hołd dla ich inspiracji, w którym czuć ducha Rush (wstęp bardzo przypomina mi „Limelight”), ale jest też pewnego rodzaju echem ich pierwszych płyt. Bardzo długo przekonywałem się do „Enigma Machine”, ale doszukałem się w nim masę smaczków, które przypomniały mi, za co tak naprawdę cenię ich instrumentalną twórczość. Tradycyjnie sporo tu popisów i solówek, ale nie zbrakło też odniesień do „A Change Of Seasons” (szczególnie pod kątem gitarowych melodii), czy całości „Scenes From A Memory”. Następnie usłyszymy „The Bigger Picture”, który na wstępie uderza nas potężnym wejściem, by potem zaskoczyć nas bardzo subtelną, balladową formą (nieco w klimacie „The Spirit Carries On”), gdzie finezyjnie wtórują Rudess oraz LaBrie. Potem numer bardzo szybko się rozkręca i prezentuje nam kapitalny refren oraz wspaniałe, klawiszowe melodie. Świetnie wypada również Mike Mangini, który pomimo płaskiego brzmienia (o tym nieco później), pokazuje bardzo swobodną technikę gry i doskonale odnajduje się w roli „garowego” Dream Theater. Wstęp do „Behind The Veil” przypomina mi nieco „The Great Debate”, ale potem wybucha niepohamowaną energią, prezentując nam ciężkie riffy oraz świetną interpretację wokalną LaBriego. Pod koniec numeru usłyszymy popisy duetu Rudess-Petrucci, które powodują opad szczęki – istna magia. Dalej panowie przygotowali dla nas dwie, bardziej stonowane formy – „Surrender To Reason” oraz „Along For The Ride”. Pierwszy utwór jest znacznie szybszy, ale już po kilu sekundach porywa nas pięknymi akordami, wpadającym w ucho refrenem oraz kapitalnymi, funky partiami Johna Myunga (już dawno nie było go tak pełno!). Druga ballada starała się oddać ducha „Lifting Shadows Off A Dream” i nie do końca jej to wyszło. To prawda, znajdziemy tam masę, ładnych melodii, chwytliwe partie wokalne, ale to co najmniej zagrało to sekcja perkusyjna – za dużo tam uderzeń, a za mało budowania przestrzeni, przez co ballada wydaje się po prostu monotonna. Do tego klawiszowe solo, które bliźniaczo przypomina te z „Beneath The Surface”. Na zakończenie zespół prezentuje nam rozbudowaną kompozycję w postaci „Illumination Theory” i moim zdaniem jest to jeden z tych epic songów, które można spokojnie postawić obok „A Change Of Seasons”, czy „Octavarium” (niestety nie jestem fanem „The Count Of Tuscany”). Pierwsza połowa numeru to klasyczne, ale świetnie zaaranżowane popisy magików z Teatru Marzeń – mamy zatem klasyczne łamańce, agresywne riffy i porządnie zaaranżowane partie wokalne. Drugą połowę wyprzedza kapitalna, klawiszowa interpretacja w wykonaniu Jordana Rudessa, która – jak to w jego przypadku bywa – porywa skumulowaną ilością szczerych, muzycznych emocji. Potem następuje króciutka pauza, którą przerywa dynamiczna sekcja rytmiczna (Myung jesteś wielki!) i wokal przypominający mi złote czasy „Falling Into Infinity” (ciekaw jestem jak James zaśpiewa to na żywo!). Nie spodziewałem się tak intensywnego finału.

    Czas zatem odpowiedzieć na wcześniej postawione pytanie… W większości przypadków od Dream Theater oczekujemy ciągłego podnoszenia poprzeczek, przełamywania muzycznych barier oraz… perfekcji. W końcu to Dream Theater! Prawda jest jednak zgoła inna. Panowie najlepsze lata mają już za sobą i nie muszą niczego udowadniać – zarówno sobie, jak i wybrednym fanom. Wszelkie nasze narzekania, czy słowa krytyki są zależne wyłącznie od naszych wymagań, jakie stawiamy sobie przed premierą każdego ich krążka. Co najlepsze, nasze nadzieje ciągle się powtarzają… Zawsze czekamy na kolejny, genialny album. Jakie są tego skutki? Pozostaje niesmak, a główną konsekwencją takiego podejścia jest szerzenie się mody karcenia wszystkiego związanego z Dream Theater.

    Nie zrozumcie mnie źle. To co napisałem nie jest majaczeniem wieloletniego fana i naprawdę sądzę, że płycie jest daleko do perfekcji (tak jak i tej recenzji). Nie do końca podoba mi się brzmienie perkusji – jest bardzo płaskie, pozbawione głębi i – jak ja to nazywam – strasznie kartonowe. Nigdy nie byłem fanem Pearli, ale na tym materiale brzmią wyjątkowo bezpłciowo. Tego samego nie mogę powiedzieć o samym Mike’u Manginim, który na tej płycie w końcu pokazał pazur, a jego partie idealnie wpasowały się w zespołowe standardy. Poza tym płyta nie odkrywa nowych horyzontów i nie wyściela kolejnych, gatunkowych szlaków i szczerze… nawet nie musi. Album to zbiór klasycznych, theaterowych kompozycji, które od początku miały jeden cel – zmobilizować nas do dokładniejszego odsłuchu i wyzwolić w nas nostalgię. Wszelkie solówki, czy melodie zawarte na krążku bezustannie będą testować naszą pamięć, dzięki czemu będziemy czerpać masę przyjemności z odkrywania kolejnych, charakterystycznych zagrywek, nawet po wielokrotnym przesłuchaniu. No i w tym momencie nasuwa nam się magiczne słówko, jakim jest powtarzalność. Fakt faktem, przy tak bogatej dyskografii zdarzają się irytujące potknięcia i najlepiej słychać to na „Black Clouds & Silver Linnings”. Cóż, nawet „A Dramatic Turn Of Events” jedynie odświeżył sprawdzoną formułę, ale w jakimś stopniu otworzył także nową furtkę dla kapeli, głównie dzięki dołączeniu Mike’a Manginiego. W przypadku tegorocznego „Dream Theater” mamy do czynienia z zamierzoną powtarzalnością, która nie tylko ujęła mnie swoją nostalgiczną prezencją, ale też niezwykle szczerym podejściem do fanów.

    Na zakończenie warto jest podkreślić uniwersalność nowego wydawnictwa Teatru Marzeń. Dla nowoprzybyłych nowy krążek może okazać się świetnym początkiem, a dla stałych bywalców piękną, sentymentalną podróżą po znajomych zakątkach. Wystarczy tylko odrzucić wszelkie obawy i dać ponieść się ich muzyce – na pewno nie pożałujecie.

    4+/5

    Łukasz 'Geralt' Jakubiak czwartek, 19, wrzesień 2013 22:26 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Metal Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.