Pale Communion

Oceń ten artykuł
(23 głosów)
(2014, album studyjny)

01. Eternal Rains Will Come - 6:43
02. Cusp of Eternity - 5:35
03. Moon Above, Sun Below - 10:52
04. Elysian Woes - 4:47
05. Goblin - 4:32
06. River - 7:30
07. Voice of Treason - 8:00
08. Faith in Others - 7:39


 Czas całkowity - 55:40 



- Mikael Åkerfeldt - wokal, gitara
- Fredrik Åkesson - gitara
- Joakim Svalberg - instrumenty klawiszowe
- Martín Méndez - gitara basowa
- Martin Axenrot - perkusja


 

Wydawca - Roadrunner Records 


 

Więcej w tej kategorii: « Orchid Sorceress »

3 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Stojąc w Kaplicy Sykstyńskiej nie sposób nie otworzyć ust z wrażenia. Takie odczucia wywołują dzieła sztuki; mają pobudzać emocje, wyobraźnię, później skłaniać do refleksji. Na gruncie muzyki warto przywołać historię Cecila Taylora - Gunter Schuller, kompozytor muzyki klasycznej i jazzowej, napisał o jego wirtuozerskim stylu gry, doskonałej technice tego pianisty. Taylor był oburzony taką recenzją, ponieważ jemu chodziło, żeby wyrazić siebie i uczucia. Taka klasyfikacja jego stylu była również dosyć brzemienna w skutkach, ponieważ przez jakiś czas wiązano go z third streamem i pozostał izolowany w obrębie free jazzu. Ktoś się może zastanawiać, po co o tym piszę przy najnowszym albumie Opeth.

    A odpowiedź jest wręcz banalna. Ten "retro-progresywny" nowy styl Akerfeldta to roztworzenie się w źródłach inspiracji w postaci starożytnego rocka psychodelicznego i symfonicznego. Można szukać analogii w dorobku szeregu klasycznych grup. Czy nie lepsze są jednak oryginały? Różnica między takimi płytami a np. klasycznym Genesis lat 70., King Crimson, Hackettem, Jethro Tull itd. jest taka jak między czekoladą a wyrobem czekoladopodobnym. Nie ma tutaj nic, na czym ucho można by zawiesić; wszystko już było... czy to smutny obraz ponowoczesności? Więcej, ponieważ już to wszystko było, w dodatku jest pozszywane jak potwór Frankensteina, po prostu nudzi. Kolejny nudny krążek Opeth; Heritage jeszcze miał trochę momentów, a tutaj nie ma nic, co by na dłużej w pamięci zapadło. Słuchając takiej płyty można odnieść wrażenie, że rock - poza nielicznymi nurtami na uboczu typu zeuhl, RiO, niektóre elementy post rocka czy nowoczesnego rocka psychodelicznego - zakończył swoją egzystencję, ewentualnie przeżywa przedłużające się media aetas. Ani tutaj nie ma szczególnej innowacyjności, po prostu album, jaki mógłby nagrać cover band starego, dobrego rocka lat 70... ani nie ma tutaj uczuć i szczególnego pobudzenia wyobraźni.

    Taka analogia: gdy włączam sobie Out to Lunch! Erica Dolphy'ego - co prawda to jazzowa, klasyczna dla rodzaju płyta - to widzę tumult miasta, sklepiki, potem boczne uliczki, jakieś knajpki. Z użyciem samych instrumentów akustycznych Dolphy stworzył niezwykle sugestywny obraz. Co natomiast myślę sobie, słuchając ostatniej propozycji Akerfeldta i spółki... plastik. Jak lalka Barbie czy rozliczne disneylandy... A to w zasadzie skojarzenie występujące potem, bo po prostu mnie w żaden sposób ten album nie rusza, to taki muzak. I myślę sobie, czy oby rock jak rodzaj muzyki się nie skończył?

    Stwierdzają, że to ten i poprzedni album to wyrazy artystycznej dojrzałości Mikaela Akerfeldta. Tylko że metal wcale nie jest wąską formułą i można tutaj dużo ulepić, łącząc z najróżniejszymi elementami. Nawet rzecz z założenia operującą prostymi riffami jak black metal. Można to zbliżyć do psychodelicznego stoner rocka (jak Cold Empty Univers) czy do post rocka (jak A Forest of Stars). Formuła wypracowana przez Opeth - kombinacja death doom metalu i technicznego death metalu - dawała znacznie szersze możliwości manipulacji. A jeżeli już kogoś muzyka metalowa ogranicza powinien mieć znacznie szersze pole widzenia. Jak Kristoffer Rygg i jego Ulver. To jest obecnie chyba najbardziej rozpoznawalny - obok Animal Collective - eksperymentalny zespół na świecie. Tutaj trzeba mieć jednak koncepcję, wizję, żyłkę eksperymentatora, a nie rozglądać się za starymi mistrzami. Powtarzając ich dokonania, nie odtworzy się szczególnego klimatu związanego z muzyką zawierającą się na ich płytach. Będzie to wszystko sprawiało wrażenie przegadanego; do tego odgrzany kotlet. Po prostu po raz kolejny dostajemy zjawisko mające w sobie tyle życia, emocji i duchowości, co maszyna.

    Liczę jednak, że ten album mimo szeregu cierpkich słów napisanych na jego temat będzie miał jeden walor: dydaktyczny. Nowicjusze mają większą szansę natrafić na Opeth niż nagrania starych mistrzów; zwłaszcza jak o rockowych dziadkach często mówi się w kontekście ich niedawnych wygłupów. To nagranie przy pewnej dozie empirycznej ciekawości (jak z reguły cechuje tego typu słuchaczy) naprowadzi na starych mistrzów i prawdziwe muzyczne delicje. Próba znalezienia tego deus ex machina, nawiązując do znanego szyderstwa Gilberta Ryle'a, doprowadzi do zaznajomienia się z anglosaską klasyką rocka progresywnego.

    Natomiast z punktu widzenia wyjadacza trochę starszego jest to taka świnka morska. Nie zadowoli ani zagorzałych metalowców, ani zagorzałych miłośników prog rocka; podobnie zresztą jak Heritage. Uważam ten album za ledwie poprawny i daję trzy gwiazdki.

    Edwin Sieredziński niedziela, 21, grudzień 2014 21:00 Link do komentarza
  • Bartek Musielak

    Wyobrażam sobie Mikaela Åkerfeldt'a siedzącego przy biurku i skrupulatnie coś notującego w zeszycie. Wyobrażam sobie go tak siedzącego dwa-trzy dni bez przerwy, potem odpoczywającego, choć wciąż z burzą myśli w głowie, a zaś znów powracającego do żmudnej roboty. I tak przez kilka tygodni, czy miesięcy. Dokładnie tak wyobrażam sobie lidera Opeth pracującego nad "Heritage". To był album skomponowany wręcz z zegarmistrzowską kompozycją, w którym każdy najcichszy i najgłośniejszy dźwięk miał swoje ściśle określone miejsce. Osobną rzeczą jest fakt, że "Heritage" to zwrot w historii Opeth wcześniej niespotykany i pewnie dlatego też był tak mocno przemyślany.

    Tak jak "Damnation" było wybrykiem-diamentem, do którego może i nawet sami muzycy Opeth nie przykładali wielkiej wagi, tak "Heritage" to zmiana planowana od bardzo długiego czasu. Już wspomniane "Damnation" zapowiadało zmiany oraz pokazywało możliwości tego zespołu, jednak było to bardziej udowodnienie, że metalowy muzyk też potrafi grać delikatnie, spokojnie i ultra-klimatycznie. Natomiast poprzedzające wielką rewoltę "Watershed" było już konkretną zapowiedzią w jakim kierunku Opeth podąży. Apogeum i twór idealny chyba właśnie trafił na nasze półki - "Pale Communion" to album dokładnie taki jakiego spodziewałem się po brygadzie Mikaela, dokładnie taki jakiego oczekiwałem jako wyniku transformacji Opeth. Tak się po prostu musiało stać i każdy kto Opeth słuchał równie namiętnie i uważnie co ja - ten nie będzie zaskoczony. Nowy album to totalny powrót do muzyki retro z lat 70-tych, odgrzebanie zapomnianych już często progresywnych klasyków oraz doprawienie ich własnym stylem. Ba! Ośmielę się nawet stwierdzić, że jest w tym albumie więcej starego Opeth niż na "Heritage" i "Watershed" razem wziętych.

    Owszem - ponownie nie uświadczymy growlingu ani death metalowych salw na podwójnej stopie. Niemniej jednak melodyka, klimat, tonacje i budowa utworów jest ultra-opethowa. Ja inaczej wyobrażam sobie Åkerfeldt'a pracującego nad "Pale Communion" niż nad wszystkimi poprzednimi albumami, choć to nadal głównie jego kapela. Teraz jednak widzę go rozmawiającego ze swoim zespołem, mającego konkretną wizję, w którą swych kompanów zaangażował, a nie tylko im ją przedstawił. Tym razem Opeth stawia na kompozycje bardziej melodyjne - rzec by się chciało - prostsze, choć nadal dopracowane w najmniejszych szczegółach. Czy ścięte włosy Mendeza nie są najlepszym odwzorowaniem tego, że zespół za tymi zmianami poszedł już na 100%? Ale niech nas ta przystępność nowego albumu Opeth nie zmyli. To nadal jest muzyka złożona z mnóstwa dopracowanych dźwięków, nad którymi długie noce pracował Åkerfeldt, choć właśnie - wydaje mi się - nie tylko on. W odniesieniu do dwóch ostatnich albumów to zasadniczą różnicą między "Heritage" i "Pale Communion" jaką zauważam jest przede wszystkim większa dostępność. Drugą ważną rzeczą, jaką słychać praktycznie w każdym utworze na najnowszym albumie, jest większe zaangażowanie nowego członka zespołu - klawiszowca Joakima Svalberg'a.

    Zostawmy jednak sprawy personalne i tym podobne dywagacje, pora skupić się wyłącznie na muzyce. Wspomniałem już o dużo większej melodyjności kompozycji oraz większej przystępności. Słychać to już w otwierającym album "Eternal Rains Will Come", w którym Åkerfeldt śpiewa jak jeszcze chyba nigdy dotąd. Ciepła barwa jego głosu wspaniale komponuje się z crimsonowskimi wariacjami w tle, słychać tu też nieco orientalnych wpływów. Następne dwa utwory to już mocniejsze granie, w którym właśnie zauważam stary Opeth. "Cusp Of Eternity" to kawałek zbudowany na jednym riffie, którego różnorodne wariacje przedstawiane są w co rusz innych fragmentach kompozycji. Utwór ten przywodzi mi na myśl... "Deliverance" - posłuchajcie solówki i tego co dzieje się w tle, może zrozumiecie o czym mówię. Kolejny numer to "Moon Above, Sun Below", najdłuższa kompozycja na krążku i zarazem jedna z najlepszych. Ciężkie riffy jeszcze bardziej dociążane są mocną stopą, ale nadal wszystko utrzymane jest w konwencji rocka z lat 70-tych, nie ma tu mowy o metalowym graniu. Jednak sama melodyka przywodzi na myśl Opeth z najlepszych czasów "Blackwater Park" - kształt podobny tylko w innych barwach.

    Do najciekawszych kompozycji zaliczyłbym jednak chociażby "Voice Of Treason". Utwór wzmocniony symfonicznym zacięciem nabiera niebywałej przestrzeni i wydźwięku. Do tego dochodzą orientalne smaczki, świetny refren i jeszcze lepszy finał. Drugą ciekawą kompozycją jest fusion-rockowy "Goblin". Podobnie tutaj utwór jest bardzo przestrzenny, jazzujący riff w dali jest świetnym tłem do wariacji solowych to klawiszy, to gitar. No i jeszcze "River"... utwór jakiego Opeth chyba dotychczas nie nagrał. Skojarzyć go najłatwiej z folk-rockowym Fleetwood Mac czy niektórymi z najlżejszych kompozycji Jethro Tull.

    Czy Opeth ma szansę być znów metalowy? Wątpię. Åkerfeldt ma już konkretny plan działania i określony kierunek rozwoju. Dysponuje on komfortem olbrzymim i najbardziej docenianym - może robić dokładnie to co chce nie bacząc na zdania innych. Opeth albumem "Pale Communion" na pewno nie zszarga sobie opinii, straci pewnie kolejnych starych fanów, których część stracił już po "Heritage", zyska za to nowych. Szwedzi na czele z Åkerfeldt'em śmiało grają retro-rock progresywny i dobrze im to wychodzi. Po co to zmieniać? Czy nazwa musi być sztywną ramą określającą gatunek jaki zespół ma grać? Według mnie nie, co więcej - ja (już to pisałem) zauważyłem gdzie Opeth zdąża. Nie jestem zaskoczony, jestem zadowolony. Nadal uwielbiam "Deliverance", "Blackwater Park", czy też wcześniejsze lub późniejsze nagrania. Jestem też wielkim fanem "Orchid", które przez słabą produkcję i długość utworów wielu fanów metalu skreślało przed przesłuchaniem. Opeth to Opeth, niech grają tak jak chcą. Åkerfeldt ma nosa, wie co robi, robi to co chce i co kocha - i ja jestem dzięki temu kupiony. Po raz kolejny.

    Ta i inne recenzje również na http://www.pandino.pl - zapraszam

    Bartek Musielak poniedziałek, 20, październik 2014 17:59 Link do komentarza
  • Łukasz 'Geralt' Jakubiak

    Prędzej czy później wszystko przeminie. „Umarł król, niech żyje król!” – jak mawiało się swego czasu na dworze francuskim. Z muzyką jest zgoła podobnie, bowiem na przełomie kilku dekad niejednokrotnie byliśmy świadkami sortu zasłużonych „władców”. Ci młodzi zastępowali starych, kontynuując lub porzucając gatunkowe tradycje. Czasami bywało też tak, że starzy królowie nie byli w stanie pogodzić się z utratą własnego dobrobytu…

    Ten wstęp, choć bardzo metaforyczny, doskonale oddaje to co dzieje się obecnie w progrockowym światku. Yes na swoim „Heaven & Earth” udowodnił, że najlepsze lata ma już daleko za sobą, podobnie jak Asia pod pieczą Johna Wettona, a ostatnio bardzo głośno zrobiło się na temat nowej płyty Pink Floyd. Sam jednak bardzo ostrożnie podchodzę do takich niespodziewanych powrotów. Historia niejednokrotnie pokazała, że czasami lepiej nie wychylać się ponad własne osiągnięcia. A co z młodszą kadrą? Haken w zeszłym roku po mistrzowsku wykorzystał inspiracje sprzed czterech dekad, a Riverside na „SONGS” oddał hołd Deep Purple. Panowie mocno trzymają się tradycji, a w tym roku w podobne ramy wpasował się Opeth. Ekipa Åkerfeldta już od czasu „Watershed” stopniowo spuszczała z ekstremalnego tonu na korzyść melodyjnych kompozycji, czego dowodem jest ich najnowsze dzieło -„Pale Communion”.

    Już „Heritage” wywołał mieszane uczucia wśród metalowych ortodoksów, ale sam lider grupy najwidoczniej nie przejął się tym zbytnio. Jeszcze długo przed premierą krążka Åkerfeldt zapowiadał, że nowy materiał będzie miał więcej melodyjnych partii względem swojego poprzednika. „Pale Communion” to nie tylko mozaika wielu nastrojów utrzymanych w ponurej, opethowej stylistyce, ale też hołd dla progresywnego kanonu. Już na rozpoczynającym „Eternal Rains Will Come” panowie chętnie korzystają z dobrodziejstw rocka psychodelicznego, by potem przestroić się na klawiszowe szaleństwo rodem z najlepszych płyt Jethro Tull (genialny Joakim Svalberg!). W psychodeliczne rewiry zaprowadzi nas także posępny „Voice Of Treason”, który zaskakuje nas nie tylko drapieżną stylistyką. Na tym jednak inspiracje się nie kończą, a fani Floydów i Yesów na pewno wychwycą smaczki na „Moon Above, Sun Below” oraz „Elysian Woes”. Spore wrażenie robi także pełen solowych popisów „River” (szczególnie gitarowych, w wykonaniu Fredrika Åkessona) oraz instrumentalny „Goblin”. Jednak moim absolutnym faworytem, obok „Cusp Of Eternity”, okazał się „Faith In Others”. Utwór, utrzymany w ponuro-smutnej stylistyce, od razu przywodzi na myśl dokonania Camel, a symfoniczna otoczka jeszcze bardziej pobudza w nas melancholię.

    To niezwykłe jak bardzo zmienił się Opeth na przełomie tych kilkunastu lat. Na początku byli innowacją dla death metalu, a ich dokonania porównywane były do twórczości Chucka Schuldinera. Na „Pale Communion” panowie na nowo interpretują rocka progresywnego lat 70tych i podają go w odświeżonej formule, zachowując przy tym charakterystyczną dla siebie stylistykę. Inspiracje, choć wyraźnie słyszalne, nie starają się kopiować wcześniej wymienionych wykonawców. Podobny zabieg mogliśmy podziwiać na hakenowym „The Mountain”, a panowie z Opeth bardzo sprawnie wykorzystują ten – popularny ostatnio – trend. Fani pierwszych płyt mogą być zawiedzeni obraną przez zespół ścieżką i niestety na „Pale Communion” (podobnie jak na „Heritage”) nie usłyszą ani agresywnych riffów, ani growlu Mikaela. Nie oznacza to jednak, że grupa całkowicie zrezygnowała ze swojej „metalowości”, co doskonale słychać na takich utworach jak „Cusp Of Eternity”, czy „Voice Of Treason”.

    Mam świadomość, że „Pale Communion” jeszcze bardziej podzieli fanów Opeth. Ich najnowsze wydawnictwo to prog rock w czystej postaci i mam ogromną nadzieję, że u jednych przywoła ducha nostalgii, a u innych, tych bardziej sceptycznych, otworzy uszy na zupełnie nowe brzmienia. „Umarł król, niech żyje król”. Król wielki, zasłużony w swych dokonaniach, a przy tym szanujący tradycję.

    5/5

    Łukasz 'Geralt' Jakubiak środa, 23, lipiec 2014 16:30 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Metal Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.