A+ A A-

Black Clouds & Silver Linings

Oceń ten artykuł
(173 głosów)
(2009, album studyjny)

CD 1:   
01. A Nightmare To Remember 16:10  
02. A Rite Of Passage 8:35  
03. Wither 5:25  
04. The Shattered Fortress 12:46  
05. The Best Of Times 13:19  
06. The Count Of Tuscany 18:18  
 
CD 2 "Black Clouds & Silver Linings" Covers Bonus Disc:  
01. Stargazer (Rainbow) 8:10  
02. Tenement Funster/Flick Of The Wrist/Lily Of The Valley (Queen) 8:16  
03. Odyssey (Dixie Dregs) 7:59  
04. Take Your Fingers From My Hair (Zebra) 8:18  
05. Larks' Tongues In Aspic (Part II) (King Crimson) 6:30  
06. To Tame A Land (Iron Maiden) 7:15  
 
CD 3 "Black Clouds & Silver Linings" Instrumentals:  
01. A Nightmare To Remember (instrumental) 15:37  
02. A Rite Of Passage (instrumental) 8:35  
03. Wither (instrumental) 5:27  
04. The Shattered Fortress (instrumental) 12:45  
05. The Best Of Times (instrumental) 12:49  
06. The Count Of Tuscany (instrumental) 18:47

 

- James LaBrie - wokal
- John Petrucci - guitar
- Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe
- John Myung - gitara basowa
- Mike Mangini - perkusja

3 komentarzy

  • Grzegorz Romanowicz

    Po ostatnich płytach Dream Theater sądziłem, że Black Clouds & Silver Linings będzie longplayem pokroju Train of Through lub Systematic Chaos. Wątpiłem, że powrócą z materiałem podobnym do wcześniejszych dokonań. Płyta zaczyna się od średniego A nightmare to Remember, później fatalne A Rite of Passage.. Czyżby Dream Theater stworzyło kolejny gniot? W momencie załamania pierwszymi dwoma kawałkami zaskakują mnie szeregiem utworów z których każdy następny jest lepszy od poprzedniego. Wither jest ciekawą balladką i nie nazwałbym jej wypełniaczem. The Shattered Fortress to kolejna części alkoholowej suity, która jest ciekawym elementem nowych płyt Dream Theater. A sam utwór jest ciekawą zabawą poprzednimi utworami z Alkoholowej Suity z kapitalnym intro. Lecz dla mnie sedno płyty, danie główne, podane zostało na końcu. Najpierw zupa, wykwintne The Best of Times przyprawiona ogromną ilością Rush, z jedną z najlepszych solówek gitarowych Johna Petrucciego. I danie główne, The Count of Tuscany. Dla mnie najlepszy utwór Dream Theater i tyle. Wszystko wyważone, 19 minut i zero nudnych momentów. Black Clouds & Silver Linings jak dla mnie wydane jest właśnie dla tych dwóch ostatnich utworów, które zwiastują że Dream Theater wraca! I nagrywa najlepszą płytę od czasu Metropolis pt 2. Ocena płyty 4,5, gdyby nie było dwóch pierwszych kawałków byłoby 5. Dziękuje Teatrze Marzeń za The Count of Tuscany.

    Grzegorz Romanowicz piątek, 04, grudzień 2009 17:11 Link do komentarza
  • Arkadiusz Cieślak

    Strzał w dziesiątkę

    Dream Theater to zespół, na którego regularność w wydawaniu płyt możemy jak na razie zawsze liczyć. Właściwie co dwa lata otrzymujemy wypakowany po brzegi nowy album, a do tego jakiś bonus w postaci krążka DVD czy CD. Z materiałem premierowym bywa różnie, ale oddać trzeba muzykom tej zasłużonej grupy, że nie schodzą poniżej pewnego bezpiecznego poziomu twórczego. Muszę przyznać, że śledzę karierę tej grupy od samego początku i jestem jej fanem, choć na pewno nie fanatycznym. Ostatnią w pełni dla mnie udaną płytą była wydana 10 lat temu "Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory", którą zresztą uważam za największe dzieło Dream Theater. Dopiero o "Black Clouds & Silver Linings" mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest równie udana jako całość.

    Zawsze zastanawiało mnie niejakie zawieszenie muzyki Dream Theater pomiędzy thrash metalem a rockiem progresywnym i przyznam się szczerze, że nie za bardzo odpowiada mi umiejscawianie tej grupy w szufladce progmetalowej. Oczywiście, że zespół jest uważany za ojca tego gatunku, ale jednak mam wrażenie, że muzycy ciągle walczą sami ze sobą, nie mogąc się zdecydować którą ścieżką podążyć. Może to jest właśnie recepta na sukces? Może ten dualizm, który czasami się przenika, a innym razem wręcz odpycha, sprawia, że muzyka Dream Theater jest tak wpływowa i co tu dużo ukrywać popularna. Moim prywatnym zdaniem jeśli kiedykolwiek muzycy tego zespołu wybiorą ścieżkę jednoznacznie thrash metalową, to będzie to dla mnie wybór jak najbardziej trafny.

    Wspomniałem już, że od dawna kolejne krążki Dream Theater są wypełnione po brzegi. To też jest swego rodzaju fenomen, ponieważ zaserwowanie w jednym podejściu prawie 80 minut jest z założenia dość ryzykowne. Ba, może być czymś odstraszającym, tym bardziej jeśli w dodatku upakowano to w kilku dosłownie utworach. Jednak muszę przyznać, że wynika to raczej z kreatywności i mnogości pomysłów niż ze sztucznego wydłużania czy rozwlekania. Mnie zawsze to imponowało, choć oczywiście czasami bywały również wpadki i słabsze momenty. Na pewno nie ma mowy o wpadce przy okazji najnowszej płyty, która przygotowana została według tej samej receptury i zawiera ponad 75 minut muzyki w raptem 6 utworach. Łatwo się domyślić, że to nagrania z założenia bardzo długie, tylko dwa z nich mają poniżej 10 minut, a najdłuższy trwa prawie 20.

    Energia i moc to słowa, które cisną mi się na usta przy słuchaniu tego materiału. Dream Theater przez większość płyty atakuje nas niesamowitą ścianą dźwięku, potężną i wręcz przytłaczającą ścianą. Jeden jedyny utwór jest z założenia stonowany i wręcz balladowy. Mowa tutaj o przepięknym "Wither". Muszę się przyznać, że mimo moich wcześniejszych thrash metalowych inklinacji przepadam za tym cudownym nagraniem. Ma w sobie niebanalną balladowość i niezaprzeczalny urok. Pozostałe nagrania są z założenia bardzo ciężkie, choć oczywiście zawierają spokojniejsze momenty, a przede wszystkim bardziej melodyjne.

    Płyta rozpoczyna się od epickiego "A Nightmare To Remember", który opowiada o tragicznym wypadku samochodowym i ponurym klimacie związanym z takim traumatycznym wydarzeniem. Mam wrażenie, że to naprawdę jeden z najcięższych utworów Dream Theater w całej historii. Nagranie powstało jako pierwsze w czasie sesji nagraniowej i rzeczywiście posiada epicki wręcz rozmach. Jak twierdzą sami muzycy, po przerwie między sesjami i ponownym wejściu do studia są tak naładowani pomysłami i pozytywnymi emocjami, że pierwsze nagranie jest zawsze długie i dość pokręcone. Fantastyczne, bardzo ciężkie i rozbudowane otwarcie albumu.

    Po króciutkiej przerwie otrzymujemy utwór "A Rite Of Passage", który został wybrany na pierwszy singiel. To właśnie drugie obok "Wither" nagranie trwające poniżej 10 minut. Słuchając go po raz pierwszy w radiu miałem nieodparte skojarzenia ze stylistyką Megadeth. Nie wiem czy tkwi w tym utworze potencjał singlowy, ale na pewno jest w nim wspominana już przeze mnie moc. Należy dodać, że do "A Rite Of Passage" nakręcono również video klip.

    O "Wither" już wspomniałem, ale chciałbym jeszcze dodać, że ten utwór stanowi również niejako moment oddechu. Jeśli słuchamy tej płyty od początku do końca, to "Wither" daje nam niejaki azyl, choć być może nie do końca przez nas poszukiwany ani chciany. Rzadko się zdarza , aby któryś z członków zespołu sam komponował konkretny utwór, ale tak jest właśnie z tym nagraniem. To jednoznacznie piosenka Johna Petrucciego i najpewniej trafi na kolejny singiel. Prawdziwa perełka.

    "The Shattered Fortress" jest oczywiście zakończeniem "Twelve-Step Suite", czyli suity stworzonej przez Mike’a Portnoya na bazie jego doświadczeń z uzależnieniem od alkoholu, a zapoczątkowanej na "Six Degrees of Inner Turbulence" utworem "The Glass Prison", i kontynuowanej na kolejnych krążkach nagraniami: "This Dying Soul", "The Root of All Evil" i "Repentance". Tych dwanaście części opisuje poszczególne etapy wychodzenia z uzależnienia. Założeniem muzyków jest granie całej suity na koncertach, i należy się spodziewać, że będzie to coś niesamowitego. "The Shattered Fortress" stanowi jakby miks wszystkich poprzednich nagrań, łapiemy się na usłyszeniu pewnych nieuchwytnych czasami podobieństw czy znajomych dźwięków. To dla mnie jeden z najlepszych utworów na tej płycie. Rozbudowany, bardzo różnorodny, technicznie zakręcony do granic możliwości, naładowany ogromną energią i zaangażowaniem. Godne zakończenie dla "Twelve-Step Suite".

    "The Best Of Times" jest utworem bardzo osobistym, napisanym przez Mike’a, kiedy umierał jego ojciec i jemu właśnie dedykowanym. To piękna, przejmująca i monumentalna kompozycja, zaczynająca się cudownym akustycznym motywem, a kończąca jedną z najpiękniejszych solówek Johna Petrucciego. Słychać w tej melodii emocje człowieka, który przeżywa coś strasznego, nieodwracalnego, ale potrafi jednak powrócić myślami do tych radosnych chwil z przeszłości i odnaleźć w nich pocieszenie.
    "Życie to oka mgnienie
    A tyle chciałbym Ci rzec
    Czasów wspaniałych wspomnienie
    Rozpala tęsknotę i drżę
    Lecz dusza twa rozświetla każdy mój dzień"

    Pięć utworów za nami, a przed nami już tylko jeden, ale za to jaki. Mimo że "The Best Of Times" idealnie pasuje na zakończenie płyty, to jednak pozostaje po nim pewien niedosyt. Znakomicie uzupełnia tą pustkę najdłuższa kompozycja zatytułowana "The Count Of Tuscany". Ten prawie 20-minutowy utwór już teraz jest chyba swego rodzaju klasykiem. Mam wrażenie, że to naprawdę najbardziej przystępne i melodyjne nagranie na tym albumie (z wyjątkiem "Wither" naturalnie). Oczywiście jest tutaj mnóstwo wątków, zmian tempa, wyciszeń przeplatanych szaleńczymi galopadami, a więc mamy jak gdyby Dream Theater w pigułce. Wszystko wskazuje na to, że to może być znakomity utwór koncertowy.

    Czy to już koniec? Tak szybko?! Tak, właśnie minęło 75 minut muzyki, a ja mam wrażenie, że dopiero wcisnąłem play. Niech to złudne wrażenie też będzie pewnym wyznacznikiem tej płyty. To jest straszliwie zakręcona i trudna muzyka dla niewprawionego ucha. Może wydawać się hałaśliwa, agresywna i męcząca. Przetestowałem to na kilku osobach, więc wiem doskonale. Oczywiście, że słowa te czytają raczej tylko osoby wprawione i zaznajomione ze stylistyką Dream Theater, ale muszę podkreślić, że naprawdę materiał na nowym krążku jest diabelnie zakręcony i monstrualnie potężnie brzmiący. Mike Portnoy i John Petrucci już dawno temu odnaleźli swój własny przepis na produkowanie muzyki, i jest to receptura znakomita. Do tego dochodzi oczywiście rewelacyjna strona techniczna muzyków, o której chyba nie trzeba nikogo przekonywać, choć ja sam wiem to z ust znajomych fachowców.

    Nie czekałem z jakimś utęsknieniem na nową muzykę Dream Theater, ale cieszę się, że mogłem się z nią zapoznać. Po raz pierwszy od 10 lat nowy album Amerykanów jest równy od początku do końca, a do tego utrzymany na ponadprzeciętnym poziomie. Czy to arcydzieło? Ja tego nie stwierdzę, jeszcze na to chyba za wcześnie. Poza tym przemożny urok "Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory" ciągle ma nade mną władzę.

    4,5/5

    Arkadiusz Cieślak

    PS
    Wydanie Deluxe, którego jestem szczęśliwym posiadaczem, zawiera dodatkowe dwie płyty z materiałem bonusowym. Na pierwszej z nich zespół umieścił prawdziwą gratkę dla fanów klasyki rocka: 6 coverów bardziej lub mniej znanych nagrań z różnych okresów historii muzyki rockowej. Przyznam się od razu bez bicia, że nie znam dwóch z nich w oryginale: "Odyssey", The Dixie Dregs i "Take Your Fingers From My Hair", Zebra, ale po wysłuchaniu wersji Dream Theater postaram się do nich dotrzeć. Pozostałe utwory są już doskonale znane, a najbardziej byłem ciekaw interpretacji kompozycji "Stargazer", Rainbow i "To Tame A Land", Iron Maiden. Muszę przyznać, że wypadły imponująco. Nie odbiegają znacząco od oryginałów, mam wręcz wrażenie, że LaBrie stara się modulować głos, aby upodobnić się niejako do oryginalnych wokalistów, ale jednak mają w sobie charakterystyczny styl wypracowany przez lata przez muzyków Dream Theater. Szczególnie intrygująco prezentują się solówki, których Petrucci bynajmniej nie kopiuje, lecz wzbogaca i rozszerza. Jestem naprawdę pod wrażeniem sięgnięcia po jeden z moich ukochanych utworów Iron Maiden, opartego na wspaniałej powieści Franka Herberta, "Diuna". Pozostałe dwa utwory to kompozycja King Crimson, "Larks Tongues In Aspic Pt. 2" oraz wiązanka nagrań Queen, "Tenement Funster / Flick of the Wrist / Lily of the Valley". To już troszkę większe wyzwanie, ale Amerykanie poradzili sobie z nim równie bezproblemowo i twórczo, okraszając te nagrania swoim niepowtarzalnym stylem, nie zabijając jednocześnie oryginałów i oddając ich twórcom swój wielki hołd.
    Krążek trzeci jest instrumentalną wersją nowego materiału. Przyznam się szczerze, że przesłuchałem go dotychczas tylko jeden raz i nie zauważyłem specjalnych różnic w stosunku do nagrań z wokalem, ale być może są tam jakieś ukryte smaczki. Dla zagorzałych fanów i instrumentalistów może to być spora gratka.

    Arkadiusz Cieślak piątek, 04, grudzień 2009 17:11 Link do komentarza
  • Agnieszka Lenczewska

    ad vocem:

    (dygresja - voices)
    Dawno, dawno temu, w mieście Krakowie była sobie upiorna fabryczka obrazów papy Kossaka. Jerzy (wnuk słynnego Wojciecha), człek bystry, wychowany w Ameryce podrzędny malarzyna, postanowił odpowiedzieć na zapotrzebowanie rynkowe i sprzedawał naiwniakom Kossaka. Spod sztancy, byle jak kopiowane, jeszcze mokre od farb i werniksu wypływały w świat obrazki w formacie znormalizowanym 50x50 cm, będące karykaturalnym wynaturzeniem dzieł wielkiego Wojciecha. Interes kwitł, kasa wpływała na konto - wszyscy zadowoleni. Kasa - Misiu - Kasa.

    Ad meritum:

    Mike Portnoy i kompania zasmakowali gwiazdorstwa, sławy. Dobrze - trzeba się cieszyć, że są nie tylko gwiazdami w obrębie gatunku. Rozpoznawalność marki Teatru Marzeń jest bardzo wysoka - kojarzą już ją nie tylko sympatycy gatunku, ale fani rocka po prostu. Tak - w chwili obecnej Dream Theater to gwiazda wielkich hal koncertowych, letnich festiwali i objazdowego cyrku o nazwie Progressive Nation. Zespół zamienił się w dobrze prosperujące i świetnie zarządzane przez Mike'a Portnoya muzyczne przedsiębiorstwo. Cykl produkcyjny - płyta - trasa - dvd/album koncertowy to może i fajnie rozpisany proces, ale ta stałość i przewidywalność procesu niestety może nieść ze sobą obniżenie potencjału. Zresztą - nieważne. Ich biznes - ich kasa. Do kieszeni nie zaglądam.

    Jedenasty (wliczając EP "A change of Seasons") album Dream Theater powędrował do odtwarzacza.

    Sześć utworów, ponad 70 minut muzycznego materiału. I taka refleksja na początek: Jak wiadomo, najlepsze utwory to te, które znamy. Tak jest w przypadku "Black Clouds and Silver Linings". Okładka z tych ulubionych, klasycznie drimowych. Żadnych mrówek, czy innych insektów nie uświadczysz słuchaczu. Powrót do estetyki znanej chociażby z "Awake", "Images and Words", czy "A Change of Seasons". Hugh Syme odwalił kawał niezłej roboty. Muzycznie? Cóż, czego wymagać od zespołu, który od blisko dwudziestu lat gości w naszych odtwarzaczach, płytotekach, o którego muzyczne dokonania wciąż się czule kłócimy. Nie wymagam od Teatru Marzeń definiowania gatunku na nowo, wymyślania progmetalowego prochu. Pomnik postawili sobie już dawno. Z drugiej strony chyba zbyt wiele od Drimów wymagamy (a przynajmniej część z nas). A kiedy dostajemy piosenki, które dobrze znamy, zaczynamy psioczyć i narzekać, że: ilość muzycznych autocytatów przekracza wszystkie normy przyzwoitości, że znamy już na pamięć konwencje: klawiszowych szaleństw Rudessa (czytaj popisów coraz to nowszymi klawiszowymi zabawkami), gitarowych, niekończących się solówek Petrucciego i plastikowego brzmienia perkusji Mika Portnoya. Marudzimy pod nosem, wspominamy o zżeraniu własnego muzycznego ogona, w dodatku popitego rozwodnionym chianti nieudanych muzycznych pomysłów.

    Utwór nr 1

    Album zaczyna się dziwnie: klawiszowy chór, posępne sabbathowe riffy, perkusyjne blasty. Zaraz, czy to aby Dream Theater? Horrorowato-upiorna introdukcja może przypominać wyczyny pomalowanej blackowo-kabaretowej braci (np.: Cradle of Filth, czy inne Dimmu Borgir), a nie szlachetne brzmienie Szwedów z Opeth. "A Nightmare to Remember". Koszmar, który mamy zapamiętać. Napisałabym przewrotnie, że jest to muzyczny koszmarek, o którym lepiej może zapomnieć. W tej blisko 15-minutowej kompozycji znajdziemy paradoksalnie wszystko, co najlepsze i najgorsze w Dream Theater. Najgorszy jest brak umiaru i wyjałowienie z pomysłu na utwór. Miało straszyć, a śmieszy (wybaczcie autorce, ale growlujący Portnoy wypadł po prostu żenująco, karykaturalnie i śmiesznie zarazem). Jeśli to miałby być ten świeży powiew w muzyce Dream Theater, o którym wspominał perkusista, to parafrazując słowa ojca Dyrektora mamy do czynienia z produktem lekko nieświeżym i zalatującym szambem. A najlepsze? Tylko techniczna biegłość, za którą nie idzie niestety nic. Puste, zbędne nuty. Jestem na nie - brnę jednak dalej.

    Utwór nr 2

    O singlowym "A Rite of Passage" napisałam już sporo. Odsyłam zatem do recenzji zamieszczonej w serwisie i obejrzenie teledysku. Refleksja jest następująca. Wiele brakuje Rytowi Przejścia do stania się stadionowym klasykiem (takim chociażby, jak "Forsaken" z "Systematic Chaos" - które ma w sobie to coś). Podsumowując - "A Rite of Passage" to najsłabszy utwór na albumie.

    Utwór nr 3

    "Wither" to uroczy, nośny drobiażdżek, z kaskadową, mogąca się podobać solówką Johna Petrucciego. Utwór traktuje o tym, jak ciężki żywot ma autor, który cierpi na blokadę twórczą. Przepięknie został zaśpiewany przez Jamesa LaBrie. Moim zdaniem śpiew Serka jest najmocniejszym elementem, nie tylko "Wither", ale całego albumu. Fantastyczne są te niskie i średnie rejestry w wokalach Jamesa. O dziwo (a może na szczęście) mało jest górek oraz operowania wokalem w wysokich rejestrach. Za to LaBrie wydobył z siebie emocje. Interpretuje teksty w taki sposób, że mrowi. Jaki jest jego śpiew? Delikatny, wręcz aksamitny. Przyznać i docenić należy, że praca z nowym wokalnym tutorem przyniosła naprawdę porażające efekty. James przy współpracy z coachem osiągnął nowe możliwości, otworzył swój wokal na emocje. Śpiewa bardzo uczuciowo, mniej technicznie. BC & SL to album Jamesa LaBrie. A "Wither"? Cóż to muzyczne alter ego znanego z "Train of Though Vacant". Niby mała rzecz, a jednak cieszy, bowiem dwa pierwsze utwory były po prostu bardzo nijakie.

    Utwór 4

    "The Best of Times". Delikatny fortepianowy wstęp, skrzypce, ewoluujący w gitarowy pasaż zagrany na akustyku. Smutek, żal, ale czy były to lata stracone? "Hollow Years"? Nie - przecież to dzięki niemu dostałem pierwszą perkusję, zafascynowałem się muzyką i zacząłem grać. Ojciec. Utwór to przecież bardzo osobisty - poświęcony zmarłemu w tym roku na raka ojcu Mike'a Portnoya. O tym, że ta magia jest gdzieś? O tym, że dziękuje. Magia radia? Po tym akustycznym wstępie muzycy Dream Theater kłaniają się w pas kanadyjskiemu trio. Tak - druga część utworu to przecież "Spirit of The Radio". Prawie identyczna jak u Rush lejąca się, świdrująca gitarowa solówka, tekst jakiś taki podobny, że o układzie riffów, czy typowych podziałach rytmicznych nie wspomnę. (Nie)zamierzona inspiracja, czy też plagiat? Posłuchajcie sami. Po tym rushowym wtręcie znów delikatne, akustyczne brzmienie i jeszcze bardziej delikatny, wręcz odrealniony śpiew Jamesa LaBrie oraz chyba najpiękniejsza z solówek gitarowych autorstwa Johna Petrucciego. Czasy ekscytowania się niuansami i technicznymi aspektami gry na gitarze mam już dawno za sobą, zatem solo nie powaliło mnie pod względem szybkości gry. Nie biegłość techniczna jest w tym przypadku najważniejsza. Nie neoklasyczne gitarowe granie w stylu Malmsteena, czy innego gitarowego szybkobiegacza. Po prostu emocje, ból, żal. Zaszarpało sercem, poruszyło zmysły - ale nie na ten kiczowaty sposób. Miało zaboleć i zabolało. Kaskada dźwięków płynie, jak strumień łez po policzkach. Egzaltacja? Nie sądzę - w tym wypadku muzyka poruszyła czułą strunę moich emocji. Mogę śmiało postawić tezę, że ostatnie 5 minut utworu jest jednym z lepszych w całym dorobku Dream Theater. I niestety to jeden z niewielu momentów na płycie, które mogą poruszyć.

    Utwór 5

    Najwięcej zastrzeżeń mam do "Shattered Fortress". Zamieszczenie utworu będącego podsumowaniem 12 kroków wychodzenia z alkoholizmu jest (przynajmniej dla mnie) lekkim/sporym nadużyciem. Owszem - cieszę się, że Mike Portnoy przy wsparciu bliskich, fanów, grupy AA iw spadkobierców Billa W. walczy ze swoim uzależnieniem alkoholowym, ale.

    Swego czasu Mike miał pomysł, by całą alkoholową sagę umieścić na odrębnym, srebrnym krążku (całość liczyłaby 57 minut, 16 sekund). Jak słychać, perkusista nie przekonał kolegów z zespołu do tego pomysłu, zamiast tego mamy rozwiązanie iście salomonowe w postaci: "Shattered Fortress". Tytuł utworu pochodzi z 2 wersów utworu "Glass Prison" (pierwotnie na "Six Degrees of Inner Turbulence"): "A shattered glass prison wall behind me oraz A long lost fortress". Cóż nie jestem przekonana o celowości publikacji tego utworu. Po prostu jest zbędny. Cytaty z "Repentance", "This Dying Soul", "Panic Attack", czy coda w postaci cytatu z "Glass Prison" mogą irytować. Niby historia zatoczyła koło, ale zamiast empatii do Mike'a czuję niechęć. Jako składak ze wszystkich 12 kroków, "Shattered Fortress" może sprawdzić się w samochodzie, ale to chyba jedyna zaleta tego utworu. Mnie nie przekonał. Czyżby zespołowi zaczął doskwierać brak pomysłów, opisywana w "Wither" "blokada twórcza" (writer's block) i stąd to łatanie dziur? Ech - przecież już pisałam, że nie wymagam nowinek. Cóż z tego, że znów bryluje LaBrie, skoro całość jest po prostu niestrawna?

    "The Count of Tuscany". Hrabia z Toskanii. Cóż za tytuł. Cóż za utwór. Pełen paradoksów. Niespójny, nierówny. Początek charakterystyczny dla Rush. Słuchać, że Nowojorczycy siedzą w kieszeni Geddy'emu i spółce. Pierwsza część blisko 20-minutowej suity to popis gry całego zespołu, wirtuozeria i techniczne mistrzostwo świata. Znamy to, prawda? A przecież kochamy utwory, które dobrze znamy. W części mniej rushowej to już klasyczne Dream Theater. Typowe zagrywki, mieszanie metrum i zauważalne reminiscencje z "Images and Words" (czyżby analogia do "Under The Glass Moon"?) oraz Leonardo. "The Absolute Man" (na którym to albumie tak fantastycznie zaśpiewał LaBrie, chociażby w takim "Rein of Tuscan"). Hm, słyszane po raz setny mogą nużyć. Muzyczny banał i woda na młyn dla adwersarzy zespołu. Refren też bezbarwny. Utwór nie wyróżniałby się z tysiąca takowych gdyby nie jego druga część. Odrealnione, niemalże ambientowe klawisze Jordana Rudessa, akustyczna gitara i rozwijający się w rytmie bolera gitarowy motyw. Narastający, aż do kulminacji. Końcówka utworu fantastyczna, może nieco patetyczna - ale nie potrafię sobie wyobrazić Dream Theater bez tej odrobiny muzycznego patosu. A później już tylko odgłosy natury. Śpiew ptaków, rechot żab. Toskania.

    Koniec.

    Cóż, daleko "BC & SL" do najlepszych dzieł Dream Theater. Nie, nie odczekiwałam w przypadku tego zespołu cudów - nie mniej rozczarowanie (przynajmniej dla mnie) jest spore. Otrzymaliśmy starannie wyprodukowany produkt spod progmetalowej sztancy - będący bladym odbiciem dawnych dokonań . Jest na tym albumie kilka momentów bardzo dobrych. Niestety to tylko chwile, maleńkie smakowitości w rozwodnionej, mdłej muzycznej zupie bez przypraw. Album jest co najwyżej przeciętny. Gdyby to był debiut zespołu znikąd, oceniłabym go na dostateczny minus i życzyłabym szczęścia.

    Ponoć Mike Portnoy posiada jako jeden z niewielu, dar dotyku Midasa. Mawiają, że to, czego dotknie zamienia się w muzyczne, progresywne złoto. Tym razem zamiast klejnotu ze szlachetnego kruszcu zwinne palce muzyków wyprodukowały sztampowy, tombakowy, odpustowy pierścionek. Analogia do upiornej fabryczki papy Kossaka, w przypadku najnowszego dokonania Teatru Marzeń jest (moim zdaniem) prawdziwa. Może warto trochę zwolnić tempo pracy? I zdobyć się na refleksję, co dalej? Chociaż...przecież najfajniejsze i najlepsze utwory to te, które znamy.

    Agnieszka Lenczewska piątek, 04, grudzień 2009 17:11 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Metal Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.