Incubate

Oceń ten artykuł
(38 głosów)
(2010, album studyjny)
1. Nothing (7:51)
2. Mantis (6:24)
3. Obsession (6:57)
4. In The Name Of God (7:39)
5. Blame (10:59)
6. Way To Nowhere (11:07)
7. (hidden track) (3:55)

Czas całkowity : 54:52

- Daniel Gielza (vocals)
- Tomasz Otto (guitar)
- Kamil Wiśniewski (guitar, backing vocal)
- Piotr Torbicz (bass)
- Paweł Gajewski (drums, backing vocals)
Więcej w tej kategorii: « Shapes

1 komentarz

  • Paweł Tryba

    Kolejne w tym roku uderzenie z Lublina. Electrum Production zebrało pod swoją banderą najciekawsze kapele z tego miasta - jak się okazuje, obfitującego w talenty. Qube nie jest przynajmniej dla mnie nazwą obcą. Swego czasu recenzowałem na naszych łamach ich wydany własnym sumptem długograj Shapes, ale Incubate jest pierwszą ich płytą, która doczekała się szerszej dystrybucji. Debiut więc czy nie debiut? Bądź tu mądry... Debiutantom wszak pozwala się na więcej, ich wpadki składa się na karb studyjnego nieobycia czy innych okoliczności łagodzących, podczas gdy od zespołów z pewnym stażem wymaga się znacznie więcej. Na szczęście jakość zawartej na Incubate muzyki oddala ode mnie podobne rozterki - wpadek nie stwierdza się.

    Cztery lata, jakie upłynęły od wydania Shapes upłynęły Qube nader pracowicie. W Lublinie są już koncertową firmą o określonej renomie, nieraz dzielili krajowe sceny choćby z Comą czy Black River, różnych przeglądów młodych kapel, w których z dobrym skutkiem brali udział nie zliczę. Wszystko to pozwoliło na ogranie materiału, dobre porozumienie między muzykami i dopracowanie kompozycji - to wszystko znajdziemy na tym albumie. Poza tym brakowało mi takiej płyty. Rozrasta nam się krajowa scena progresywnego metalu. Mamy pokręcony prog-death Division By Zero, coraz więcej sludge'owych zwyrodnialców (Blindead, Echoes Of Yul, Guantanamo Party Program), a z drugiej strony zespoły będące bliżej jasnej strony mocy (Disperse, Crystal Lake, Acute Mind). Luka między obozem psycholi i tych bardziej normalnych wykonawców pozostawała niezagospodarowana. Nie było zespołu, który łączyłby klasyczne inspiracje z odpowiednią dawką mroku i niepokoju. I tu pojawia się Qube - już nie do końca bezpieczny w odbiorze, ale jeszcze nie przyprawiający słuchacza o Neurosis. Kontrastujący spokojne, transowe pasaże, przy których mam ochotę wykonać jakiś rytualny indiański taniec (choć żadnego nie znam) z wściekłym, thrashowym riffowaniem. Ze znającym swój fach wokalistą, który umie i zaśpiewać czysto, i przeciągnąć nutę pod Maynarda i zaatakować growlem. Sęk jeno w tym, że głos Perła ma wysoki i kiedy próbuje być brutalny, nie zawsze wychodzi mu klasyczny bulgot, a raczej coś w stylu Fall Of Troy - co też ma swój urok (mógłby trochę popracować nad angielskim akcentem). O piosenkach możecie zapomnieć. Sześć i pół minuty to dla Qube minimum i w żadnym razie nie jest to granie na czas. Kawałki są czytelne i przemyślane, choć na oswojenie się z ich złożonością potrzeba kilku przesłuchań. Wizja świata, jaką w swoich tekstach roztacza Daniel Gielza, harmonijnie łączy się z muzyką - to nie jest miłe miejsce. Ludzie ranią się nawzajem - w wojnach ograniczonych do domów i w tych między narodami. Albo w bitwach, które toczą sami ze sobą w umyśle.

    W sumie wszystkie kompozycje opierają się na mieszaniu wszystkiego, co mocne: fragmentów, za które piątkę gitarzystom Qube przybiliby Adam Jones i Devon Graves, zagrywek pod Bay Area, ale też kapitalnych, swobodnie szybujących solówek, niekiedy wręcz o southernrockowej proweniencji (brawa dla Kamila Wiśniewskiego). Nie, chwileczkę... to się mieści w samym Nothing (powracającym potem jako nie ujęta w spisie utworów repryza na końcu płyty), bo w kolejnych kawałkach Qube żongluje jeszcze większą liczbą konwencji. W Mantis mamy niemal numetalowy początek, hardcore'owe skandowanie plus wszechobecny efekt wah-wah. Jeszcze więcej hardcore'u uświadczymy w Obsession. Bardzo podoba mi się In The Name Of God - melodyjne, zaczynające się balladowo, stopniowo nabierające mocy. Miły przerywnik w samym środku płyty, między kolejnymi ciosami miedzy oczy. W Blame panowie gitarzyści dają popis szybkości co się zowie udowadniając, że mogliby się potykać choćby i z Johnem Petruccim - to tak na początek, bo w tym jedenastominutowym molochu dzieje się za dużo, żeby to streścić. Podobnie jak w kolejnym, najdłuższym na płycie Way To Nowhere. W sumie to pozostałe kawałki też opisałem tylko z grubsza, bo nie chodziło mi o 'rozbiór logiczny'. Chciałem Wam tylko zasygnalizować, że inwencja piątki lublinian jest wielka i jeśli lubicie ciężarowy progmetal, to powinniście sięgnąć po Incubate bez wahania. Dodatkowa pochwała za produkcję, której zespół podjął się sam, we własnym studio. Brzmienie jest pełne, ostre i selektywne. Wzorcowe.

    Okładka płyty nieodparcie kojarzy mi się z popularnym tu i owdzie (raczej ówdzie za Atlantykiem) komiksem Authority. Tam też bohaterowie mieli na swoim statku kosmicznym podobnie wyglądające ustrojstwo jako źródło energii. To był... rodzący się wszechświat. Taki miniaturowy. Ani chybi panowie z Qube również mają wszechświat na własność. Muzyczny. Zbadali w nim wszystkie planety zbudowane z metali ciężkich. Moja ocena: 4,5/5. I domagam się wspólnej trasy z Proghma-C, bo oba zespoły podobnie kombinują, a flota ich zjednoczonych sił byłaby potężniejsza od całego Wojska Polskiego.

    Paweł Tryba czwartek, 01, lipiec 2010 02:12 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Metal Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.