- Mikael Åkerfeldt - wokal, gitara
- Fredrik Åkesson - gitara
- Per Wiberg - instrumenty klawiszowe
- Martin Mendez - gitara basowa
- Martin Axenrot - perkusja
01. Heritage - 2:05
02. The Devil's Orchard - 6:40
03. I Feel the Dark - 6:40
04. Slither - 4:03
05. Nepenthe - 5:40
06. Haxprocess - 6:58
07. Famine - 8:32
08. The Lines in My Hand - 3:49
09. Folklore - 8:19
10. Marrow of the Earth - 4:19
Czas całkowity - 56:58
- Mikael Åkerfeldt - wokal, gitara
- Fredrik Åkesson - gitara
- Per Wiberg - instrumenty klawiszowe
- Martin Mendez - gitara basowa
- Martin Axenrot - perkusja
Wielu twierdziło, że skończę jako miłośnik muzyki klasycznej i jazzu. Nieraz się spotkałem z taką opinią po części popartą faktami. Nie wiem też, czy to wynika z faktu starzenia się, czy z pewnych obecnych u części populacji tendencji snobistycznych. Możliwe również, że jak się wkracza w świat prog rocka, to ciężko uciec przed inspiracjami klasycznymi i jazzowymi, w końcu natrafia się na szereg zjawisk na pograniczu, aż w końcu być może zaczyna się je woleć w czystej postaci? Może i tak. Możliwe również, że bliżej tego etapu zaczyna się widzieć, że i krynica kreatywności, jaką miał być prog rock, wyczerpała się. Wiadomo dlaczego, kolejne płyty są już odgrzanym kotletem i ma się wrażenie, że wszystko już było. Sięga się zatem po zjawiska jakie nadal mogą zaskoczyć, mają klimat i czuje się tam pożądaną iskierkę twórczości, ludzkiego geniuszu. To jest casus płyty, jaką mam zamiar tutaj przedstawić. Gdybym się raczył bowiem czymś takim, a nie zjawiskami, jakie zachowały przynajmniej po części duchowość rocka starożytnego lat 60. i 70. - tą nieograniczoną wręcz kreatywność, różnorodność, to już wieściłbym śmierć prog rocka, śmierć rocka w ogóle jako rodzaju muzyki. Pewnie zrezygnowałbym z rockowej proweniencji (zdaniem pewnych indywiduów chrapiących na "Turandocie" przestałbym być "przaśnym rockmanem") na rzecz muzyki klasycznej i jazzu. Czy takie płyty jak ów krążek Opeth to smutny obraz ponowoczesności, że wszystko już było?
Rzeczony zespół - odnoszę wrażenie - kocha się albo nienawidzi. Dla części osób stanowił on bramy do świata progresywnego, właśnie w takim wydaniu dla siebie typowym - growlu i potężnego brzmienia; stąd może taki emocjonalny stosunek. Takie opinie wysnuwam z obserwacji moich znajomych. Ciężko o opinie wyważone, mniej holistyczne, oceny pojedynczych płyt. No i co mogę rzec o samym Heritage. Jest to po prostu wielokrotnie odgrzany kotlet! Opeth rozpuścił się tutaj w źródłach własnych inspiracji takich jak King Crimson i inne klasyczne kapele rocka progresywnego (można by tu wymienić szereg grup i wykonawców jak Steve Hacket, Anthony Phillips, Camel, trochę inklinacji Floydowskich). Żeby to chociaż zachowało elementy klimatu tych gigantów przełomu lat 60. i 70., tego tu nie ma. Nawet tacy kopiści stylu Króla Karmazyna, również kopiści brzmienia, jak Anekdoten, Landberk, włoski Celeste (płyta Prinzippe di un Giorno) mają tą mroczną, gęstą aurę. Zachowują ją, próbując - parafrazując słynne szyderstwo Whiteheada o filozofii - dopisywać przypisy do King Crimson. Tu z tym się nie spotkamy... Słuchając tej płyty, ma się wrażenie przenikania przez pustkę i totalnej neutralności. Przy okazji wszystkie elementy dziwnie znajome. Nic w pamięć nie zapada poza pojedynczymi motywami z "Haxprocess" i "Nepenthe". Poza tym wieje mocno nudą. Słuchając swego czasu tej płyty co prawda zasnąć mnie się nie udało (tak mnie chyba ongiś tylko Aerosmith uśmiercił), nie ma co jednak zaprzeczać czy robić dobrą minę do złej gry. Po prostu nuda przedzielona dwoma rozbłyskami czegoś ciekawszego.
Czy to wyraz dojrzałości artystycznej Akerfeldta? Wątpliwe, będąc złośliwym można by rzec, że artystycznej impotencji, jeśli nie demencji. Po stokroć wolałem - ja, ten od Art Zoyd, Univers Zero i innych "dziwolągów" - Opeth w wydaniu krzyżówki death doom metalu z technicznym death metalem polukrowanej nieco sosem rocka progresywnego. Miało to swój klimat, własną ekspresję, zapadało w pamięć. Jeszcze ten głęboki growl Akerfeldta dodawał temu wszystkiemu, specyficznego i na pewno nie turpistycznego uroku. Nawet taki Watershed - przez te "rodzynki" stricte progresywno-rockowe czy folklorystyczne w metalowym "cieście" - choć tracący przez tego typu zabiegi na spójności, zachowywał ten charakterystyczny Opethowski klimat. W Heritage tego nie mamy, mdło i nudno i chce się po około 20 minutach wyciągnąć płytę z odtwarzacza.
W tym albumie brak duchowości - to na co zwróciłem uwagę wcześniej przy opisywaniu rozłąki z prog rockiem i w ogóle rockiem, dryfie preferencji w stronę innych rodzajów muzyki. Było takie opowiadanie z lat 20. "Człowiek maszyna z Ardatii", gdzie kresem ewolucji człowieka było centrum dowodzenia mechanicznego ciała. Tu mamy owszem - dobrą technicznie grę, dobry liryczny wokal lidera grupy - ale brakuje tego, co najważniejsze, tego co nawet trzy akordy na krzyż potrafi uczynić dziełem sztuki. Również tego, za co wszyscy kochamy prog rock. Tu brakuje duchowości. Duszy tyle na tej płycie, ile w silniku spalinowym Diesla... czy właśnie w tym człowieku-maszynie z odległej przyszłości.
W efekcie dostajemy album ledwie poprawny. Wątpliwe, aby zainteresował on miłośników metalu, tak samo również można poddać w wątpliwość fakt rozbudzonego zainteresowania u miłośników rocka starożytnego. Po płomiennej filipice przyznać mogę przyznać naciągane trzy gwiazdki.
Z recenzją Pawła Bogdana nie zgadzam się generalnie w wielu punktach, jednakże polemika jest w tym wypadku o tyle trudna, że oceniam tę płytę zupełnie z innej perspektywy - człowieka, który dawno położył na kapeli krzyżyk, jednakże zapowiedź zmiany stylu wywołała we mnie zainteresowanie.
Wpierw pozwolę sobie wyrazić generalną ocenę dotychczasowej twórczości Opeth, jakże odmienną od tego, co się o tej kapeli często mówi i pisze. Dla mnie jest to grupa zapatrzona w kapele black- death- i doom-metalowe, która upstrzyła tę muzykę progresywną ornamentyką. Ornamentyka ta jest przynajmniej dla mnie stosunkowo łatwa do oddzielenia od esencji tego grania, która okazuje się zwyczajnie nijaka i nudna, oparta na wszędobylskim schemacie: smutno-grrrrrr!. Po takiej kapeli trudno oczekiwać rzeczy wybitnych, więc i moje oczekiwania względem nowej płyty były niewielkie.
Do tej pory kapela skutecznie chowała się za ścianą dźwięku. Kontrastujące z metalowym łojeniem partie akustyczne powodowały, że grupa wytworzyła wokół siebie famę subtelnej i nastrojowej. Wydanie Heritage to moment prawdy. Bo jak ktoś się bierze za granie rasowego rocka rodem z lat 70' to już nie ma żartów.
Jaki jest wynik tego sprawdzianu? Złośliwy słuchacz powiedziałby, że otrzymaliśmy to samo, tylko w nieco zmienionej szacie. Gdy zabrakło grrr!, mamy po prostu smutno, tyle że ornamenty są zdecydowanie inne, bogatsze, i zdecydowanie bardziej różnorodne. Kapela, która przez tyle lat nic nie robiła poza smuceniem, smęceniem i straszeniem, nie ma szans nic więcej wyrazić w muzyce, choćby czerpała wzorce od najlepszych, choćby nie wiem jak komplikowała strukturę swoich utworów i choćby nie wiem jak cudnie ich nie zdobiła. Złośliwiec stwierdzi również z przekąsem, że nie potrzeba nam mieszanek King Crimson z Jethro Tull okraszonych nawiązaniami do Floydów. Te kapele już były, sprawdziły się, a Opeth ich i tak nie przeskoczy.
Bardziej życzliwy słuchacz dostrzeże kilka niezłych momentów, pomysłowość niektórych rozwiązań i smaczków. Doceni fakt, że zespół ewidentnie wykonał tu ciężką robotę, czyniąc krok w kierunku czegoś lepszego, niż grał do tej pory. Pochwali sympatyczne brzmienie, które łączy elementy retro z nowoczesnością i w miarę kameralny klimat, jakże różny od tej całej reszty tego okropnie patetycznego prog-metalu, czy współczesnego rocka symfonicznego. Zauważy też, że jazzująca perkusja, momentami pulsujący bas, zmiany tempa, nastroju, klimatu, to jakby nie patrzeć wizytówka wielu zacnych zespołów progresywnych i że te wszystkie elementy zaiste wzbogaciły znacznie uboższą do tej pory w środki wyrazu muzykę zespołu. Materiał jest niezwykle dopieszczony w warstwie brzmieniowej i pod tym kątem jest naprawdę na czym zawiesić ucho.
Gdy słuchałem tego albumu, w mojej głowie toczyła się rozgrywka między złośliwym a życzliwym która zakończyła się patem. Naprawdę nie wiem, jak ocenić ten album. Czy bardziej docenić te kilka momentów, które mnie poruszyły, jak np. obszerne partie Nepenthe, czy rugać za nudziarstwo, którego kapela nie może się wyzbyć? Czy uznać, że jest to kolejna kapela próbująca bez polotu naśladować muzykę, którą skądinąd uwielbiam, czy docenić, że kapela grająca do tej pory kinder-progres dla młodzieży wyrastającej właśnie ze słuchania Napalm Death, zrobiła wyraźny krok w kierunku progresu dla dorosłych? Może młodzież się czegoś dzięki tej płycie nauczy o muzyce i sięgnie do tych wszystkich wspaniałych, zapomnianych kapel? A może nawet ten zwrot okaże się elementem szerszej tendencji, która nieco odmieni ogólnie paskudne oblicze współczesnego rocka progresywnego? Oby! Obawiam się jednak, że zespół może odstraszyć dotychczasowych fanów zbyt skomplikowanymi strukturami, a starych progowych wyjadaczy ubóstwiających lata 60' i 70' i tak nie pozyska.
Zachęcam do zapoznania się z materiałem i samodzielnego zdecydowania, czy Heritage to szklanka do połowy pełna, czy do połowy pusta. Ja swój sąd w tej materii na razie zawieszam.