Błąd
  • JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 158
A+ A A-

The Six Wives of Henry VIII

Oceń ten artykuł
(115 głosów)
(1973, album studyjny)
1. Catherine of Aragon (3:45)
2. Anne of Cleves (7:50)
3. Catherine Howard (6:36)
4. Jane Seymour (4:44)
5. Anne Boleyn (Incl "The day thou gavest Lord is ended") (6:31)
6. Catherine Parr (7:00)

Cas całkowity: 36:36
- Rick Wakeman ( pianos, organ, harpsi chord, synthesizers, mellotrons )

oraz
- Bill Bruford - drums (1-5)
- Ray Cooper - percussion (1-5)
- David Cousins -electric banjo (3)
- Chas Cronk - bass (3)
- Barry de Souza - drums (3)
- Mike Egan - guitar (1-2-5-6)
- Steve Howe - guitar (1)
- Les Hurdle - bass (1-5)
- Dave Lambert - guitar (3)
- Laura Lee - chorus (5)
- Sylvia McNeill- chorus (5)
- Judy Powell - chorus (1)
- Frank Ricotti - percussion (2-3-6)
- Barry St.John - chorus (1)
- Chris Squire - bass (1)
- Liza Strike - chorus (1-5)
- Alan White - drums (2-4-6)

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Jak powiadał główny bohater opowiadania Terry'ego Pratcheta "Wirujące kręgi nocy", z każdą płytą związana jest pewna historia. Ten album szczególnie zapadł mi w pamięć nie tylko w związku z fenomenalną muzyką na nim zawartą, ale w związku z pewnymi obserwacjami poczynionymi przeze mnie w wakacje roku 2009. Siedzimy sobie pod Kielcami nad rzeczką Wierną, a tutaj nagle dobiegają dźwięki techniawki. Ledwie przeleciał pierwszy utwór "Catherine of Aragon", a tu dobiegło "umc umc". Jeszcze mnie zachęcano do tej zabawy i wiejskiej potańcówki. Wiedziałem, że z lektury i ze słuchania tak dobrej próby rocka symfonicznego nici... Elektroniczny szajs wszystko zagłuszał, dudnienie wprawiało w drżenie podłoże. Zacząłem się zastanawiać nad kondycją mojego pokolenia - jak to jest, że tamci ludzie potrafili tworzyć dzieła tak fenomenalne, im współcześni się nimi zachwycać, a moją generację w większości zadowala prymitywna potupanka. Jeśli kiedyś zdecyduję się napisać próbę autobiograficzną, to pewnie opiszę to przejście z Sześcioma Żonami Henryka VIII oraz z nieco przewrotnym jego finałem... muzyka znaczy bowiem dużo w moim życiu... ale przejdźmy ad rem.

    Wakeman to znany wirtuoz klawiatur. W rankingu Rolling Stones został wyceniony na drugim miejscu za Keithem Emersonem. Ciężko o człowieka mającego taki warsztat, obdarzonego równocześnie tak nieprawdopodobną wyobraźnią. Z użyciem fortepianu, organów, melotronu, syntezatorów potrafi opowiedzieć naprawdę epicką historię. Taką niewątpliwie stanowi opowieść o królu Anglii słynącego z dekapitacji żon i twórcy kościoła anglikańskiego.

    Słuchając tego albumu nie czułem tutaj stylu Yes okresu symfonicznego. Te utwory są skonstruowane inaczej. Też mamy prawdziwą ścianę dźwięku, niezwykle gęstą muzykę... jednak solowy Wakeman jest bardziej oszczędny i nie rozwija tak długo poszczególnych motywów. Bez przerwy się tutaj coś dzieje i mamy przeskoki między muzyką brzmiącą jak dawna dworska, przez organy nieco w stylu Jimmy'ego Smitha, atmosferyczny melotron aż po nieprawdopodobne solówki na syntezatorze Mooga. Połączenie klasycznej perfekcji i doskonałego warsztatu z rock'n'rolową żywiołowością... to co cechowało najlepszych klawiszowców rockowych takich jak Emerson, Lord czy Banks. Tutaj to wszystko znajdziemy. Album ten będzie zatem prawdziwą gratką dla miłośników muzyki wirtuozerskiej. Wakemann daje tutaj bowiem prawdziwy popis swoich możliwości. Czasem jest wrażenie, że gra tutaj tylko on jeden. Zatrudnieni do nagrania tego albumu zostali inni muzycy Yes, ale oni są tutaj mniej widoczni.

    Każdy utwór tutaj zawarty stanowi prawdziwą epicką, muzyczną opowieść, nawet pierwszy utwór otwierający "Catherine of Aragon". To pokazuje jak wybitny twórca obdarzony wyobraźnią może efektywnie wykorzystać nawet trzy minuty. Mamy tutaj nawiązania do całej europejskiej tradycji muzycznej - muzykę dworską, fragmenty mające rozmach fugi Bacha (jak w "Jane Seymour" - jeszcze do tego to brzmienie kościelnych organów wygenerowane z użyciem Hammondów), barok spotyka tutaj romantyzm, aż w końcu po typowo rockowe elementy. Niektóre partie na organach Hammonda to czuć tutaj Jimmy'ego Smitha (skądinąd wiadomo, że ten stanowił inspirację dla Jona Lorda), jednak Wakeman z reguły mocno trzyma się europejskiej tradycji muzycznej. Podniosły nastrój spotyka sielankę, groza spotyka nostalgię... tak to skonstruowane. Ciągle się coś tutaj dzieje i ani sekundy nie można się nudzić. Album wciąga od samego początku do samego końca. Tej płyty nie da się zapomnieć.

    Nie można tej płyty rozpatrywać razem z Tales from Topographic Oceans. Ów album Yes opowiada o czym innym - jego tematem są refleksje o charakterze religijnym, filozoficznym, trochę też wątków - rzekłbym - historiozoficznych nawet. Zatem inna była jego instrumentacja, inna konstrukcja, aby cała ta wizja Jona Andersona była spójna. Album Wakemana ma opowiadać kompletnie inną historię i środki adekwatne ku temu tutaj zastosowano. Nie da się bowiem opowiadać o przewrotnym władcy nowożytnej Anglii (i jego nieszczęsnych małżonkach idących pod topór) tak jak o poszukiwaniu duchowości i śladów działalności Istoty Wyższej.

    Prawdziwe arcydzieło, nagrane jeszcze w szczególnym roku 1973. Wtedy wyszło wiele fenomenalnych albumów - ten jest jednym z nich. Tego solowego Wakemana nie da się i nie można zapomnieć. Prawdziwy majstersztyk - taki sam jak nagrania Yes klasycznego okresu symfonicznego. Pięć gwiazdek to za mało dla albumu tak wspaniałego i fenomenalnego.

    Edwin Sieredziński czwartek, 09, kwiecień 2015 19:30 Link do komentarza
  • Gacek

    Rok 1973 był dla zespołu yes średnio udany. Wydany wtedy album Tales From Topographic Oceans okazał się co najwyżej średniakiem a zespół był zmęczony niekończącą się sesją nagraniową. Jednak ten rok moim zdaniem należy zapamiętać nie ze względu na formację yes a jej klawiszowca Ricka Wakemana. Wtedy bowiem ukazał się jego solowy debiut - The Six Wives of Henry VIII. Pan Wakeman jest ważną częścią macieżystej grupy, doskonałym instrumentalistą jednak do jego solowych działań byłem trochę sceptyczny. Myliłem się...
    Krążek The Six Wives of Henry VIII jest wypełniony od początku do końca ciekawą progresywną muzyką. W całości instrumentalną. Nie ma tutaj nic odkrywczego, nie ma też zbędnych popisów Wakemana i może też dlatego słucha się tego naprawdę doskonale. Chwilami można się zamyślić i zapomnieć że to sam klawiszowiec a nie całe yes (chociaż grają tu także inni instrumentaliści z tego zespołu). 36 minut i 40 kilka sekund to idealny czas dla takiej płyty. W sam raz aby usiąść, posłuchać bez znużenia i sie zrelaksować. Ciekawa spokojna zróżnicowana muzyka wykonana z głową i z emocjami a bez wyścigów przez poczciwego Ricka Wakemana to jest to czego można oczekiwać po Six Wives of Henry VIII.
    Później bywało różnie, raz świetne a raz mniej ciekawe płyty ale co do debiutu nie ma cienia wątpliwości że jest dziełem bardzo udanym. Zdecydowanie bardziej od dłuuuuugiego koszmarnie nudnego i poprostu kiepskiego albumu Tales From Topographic Oceans zespołu yes.
    Ocena dla pana Wakemana to na początek 4,5 będzie w sam raz.

    Gacek czwartek, 08, maj 2008 01:31 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Rock Symfoniczny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.