A+ A A-

Heaven & Earth

Oceń ten artykuł
(52 głosów)
(2014, album studyjny)

01. Believe Again - 8:02
02. The Game - 6:51
03. Step Beyond - 5:34
04. To Ascend - 4:43
05. In A World Of Our Own - 5:20
06. Light Of The Ages - 7:41
07. It Was All We Knew - 4:13
08. Subway Walls - 9:03

Czas całkowity - 51:27



- Jon Davison - wokal, gitara akustyczna (1,4,6)
- Steve Howe - gitara, gitara akustyczna, dodatkowy wokal
- Geoff Downes - instrumenty klawiszowe
- Chris Squire - gitara basowa, dodatkowy wokal
- Alan White - perkusja


 

Media

Więcej w tej kategorii: « The Yes Album The Quest »

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Rok 2014. Dużo mówiło się o nowym albumie Yes. Gdy zapoznałem się z Fly from Here - twierdziłem, że ten album został zbyt ostro przyjęty przez część krytyki. Była to całkiem udana płyta, nie wiejąca specjalnie nudą, pozbawiona też kombatanckiego nadęcia. Jak na współczesny prog rock nagranie całkiem przyzwoite. Z tego powodu z zaciekawieniem i dużą dozą entuzjazmu patrzyłem w stronę Heaven and Earth.

    Okładka autorstwa Rogera Deana... już nastraja pozytywnie. Zupełnie, jak przypominając sobie pierwsze zetknięcie z takimi klasycznymi nagraniami Yes jak Close to the Edge czy Relayer. Co natomiast dostałem w warstwie muzycznej... Nie miejsce tutaj, żeby ciskać epitetami i zostać oskarżonym o koprolalię. Heaven and Earth podniósł mi bardziej ciśnienie niż nieróbstwo i imbecylizm spotykane przeze mnie notorycznie na uczelni! O zmarłych też nie powinno się pisać źle - Squire odszedł z padołu łez w zeszłym roku. Jednakże Heaven and Earth jest przykładem tak daleko idącego upadku grupy klasycznej dla całego rodzaju muzyki, że o tym aż trzeba napisać.

    Na tym albumie nie ma dosłownie niczego, na czym można by ucho zawiesić. Działa tutaj stare prawidło dotyczące wygłupów rockowych dziadków. Istniejący długo zespół z biegiem czasu dąży do stania się karykaturą własnych dawniejszych dokonań. Do tego stanu doszedł Yes - stał się pastiszem dawnego Yes. Może i dobrze, że nie tego sensu Close to the Edge czy Relayer - tego serce mogłoby nie wytrzymać lub wieża wyleciałaby przez okno! - lecz tego bliżej Big Generator czy Open Your Eyes. Mówiąc w krótkich żołnierskich słowach: jest to dno i kilometr sześcienny mułu. Owszem, uważałem albumy takie jak Talk czy Magnification za nudne, coś jednak je ratowało i sprawiało, że czasem mimo wszystko była potrzeba ich posłuchania. Heaven and Earth to płyta, jaka stanie się eksponatem w domowej płytotece. Osobiście współczuję osobie, jaka zacznie od niej zapoznawanie się z dyskografią Yes; może to kosztować uprzedzenie się na długie lata do tego zespołu. Słuchanie tego albumu może mieć jedynie wątpliwy walor edukacyjny. Dla zawodowych muzyków - jak nie grać rocka progresywnego i wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. A dla słuchaczy... taka przygoda jak czytanie złej książki. Również lekcja "nie wszystkie złoto, co się świeci". Czasem naprawdę warto spróbować mało znanego wykonawcę niż zmuszać się do raczenia bublem wydanym pod bardzo zacnym szyldem.

    Usłyszeć można czasem opinie, że Yes bez Andersona i Wakemanna to nie to samo. Trzeba jednak pamiętać, że bez nich White, Howe i Squire sobie poradzili i nagrali świetny album Drama. Nie ma co jednakże porównywać poziomu tego albumu - chronologicznie mieszczącego się między graniem symfonicznym a neoprogresywnym - oraz Heaven and Earth, które rozpatrywane nawet w kategoriach rocka neoprogresywnego jest wyjątkowo słaby.

    Jak ongiś powiedział Leszek Miller, mężczyznę nie poznaje się po tym jak zaczyna, tylko jak kończy. Panowie z Yes osiągnęli poziom karykatury swojego dawnego brzmienia. Tacy amatorzy paleontologii muzycznej (jak przykładowo moja osoba) będą pamiętać ich za lata 70. W pamięci wielu słuchaczy mogą się utrwalić jednakże jako muzyczny dinozaur, jaki wyprodukował na zakończenie bubla. Ciężko bowiem po śmierci Squire'a mówić o Yes. Wszystko to jest, niestety, bardzo przykre. A mogli pamiętać choćby za Dramę...

    Będę brutalny. Przyznaję temu albumowi dwie gwiazdki. Naprawdę rozumiem, że w czasach świetności mogli się inhalować płonącą Cannabis sativa lub zażywać dietyloamid kwasu D-lizergowego, a obecnie ostał się tylko Doppelhertz. Nie jest to jednak w żadnym stopniu okolicznością łagodzącą. Przeszłość zespół o pozycji takiej jak Yes zobowiązuje!

    Edwin Sieredziński niedziela, 31, styczeń 2016 19:37 Link do komentarza
  • Michał Jurek

    Z cyklu „letnie rozczarowania”. Tryptyku część pierwsza.

    Tak się jakoś złożyło, że ostatnimi czasy w ręce me trafiło parę nowych płyt zespołów znanych i lubianych. Niestety, po licznych odsłuchaniach muszę stwierdzić, że wydawnictwa te, prócz intrygujących okładek, niewiele mają do zaproponowania. Trochę to rozczarowujące, zważywszy, że nowymi produkcjami uraczyły nas naprawdę renomowane firmy. Nie pozostaje nic innego, jak chwycić za recenzenckie pióro (czy raczej klawiaturę), i skreślić kilka zdań, dając upust rozczarowaniu. W zanadrzu mam trzy albumy, stąd tryptyk.

    Na pierwszy ogień pójdzie nowa płyta Yes. Album powstawał po okresie zawirowań, których przyczyny są ogólnie znane (odejście, czy raczej wyrzucenie Jona Andersona z zespołu, a chwilę potem także jego następcy, Benoita Davida). Fanowskie napięcie potęgował fakt, że miał to być pierwszy od lat całkowicie premierowy album Yes, bo na poprzedniej płycie zamieszczono jednak trochę uwspółcześnionego materiału, skomponowanego w latach osiemdziesiątych. No i wreszcie miał to być album portretujący zespół po przetasowaniach w składzie, ponieważ na pokład Yes w 2012 roku zawitał wokalista Jon Davison z Glass Hammer.

    Oczekiwania były spore, jednak zespół - niestety - im nie sprostał. Wprawdzie zatrudnienie Jona Davisona było krokiem ze wszech miar słusznym (w końcu Glass Hammer nigdy nie ukrywali fascynacji dorobkiem Yes), ale już przerzucenie na niego pokaźnej części obowiązków kompozytorskich nie okazało się trafnym posunięciem. Trudno było oczekiwać, by nowy wokalista poczuł się w zespole złożonym z muzycznych bohaterów swojej młodości jak, nomen omen, ryba w wodzie. To po prostu nierealne. Czy można się więc dziwić, że Jon Davison zaproponował kompozycje bardzo asekuranckie? Raczej trudno mieć o to do niego pretensje. W efekcie jednak powstała płyta do bólu wręcz zachowawcza i nijako piosenkowa. Nie mam nie przeciwko ładnym melodiom, ale niech one będą przynajmniej chwytliwe! Niestety.

    Porzućcie wszelką nadzieję miłośnicy 'Close To The Edge' czy 'Fragile'. Już to w kilku innych recenzjach publikowanych w różnych miejscach zauważono, więc nie będę specjalnie oryginalny pisząc, że nowy album Yes odwołuje się nie do kanonicznych dzieł z lat siedemdziesiątych, ale do tego, co muzycy robili dekadę i dwie dekady później. Gdyby mnie postawiono pod ścianą i kazano szukać jakichś porównań, to powiedziałbym, że muzyka zawarta na 'Heaven & Earth' lokuje się gdzieś między 'Big Generator', 'Open Your Eyes' i 'The Ladder', a umówmy się - to nie są najbardziej udane albumy grupy.

    Na 'Heaven & Earth' jest kilka ładniejszych fragmentów, jak np. rozbudowany, ponad siedmiominutowy utwór 'Light Of The Ages' czy finałowy, usymfoniczniony 'Subway Walls', w których wreszcie dzieje się nieco więcej: są zmiany tempa, natchnione solówki gitarowe, chórki i ładne partie instrumentów klawiszowych. Choć nawet i słuchając tych niezłych nagrań cały czas mam wrażenie, że i tu zabrakło śmielszego dociśnięcia muzycznego pedału gazu. Spodobać się też mogą naprawdę urokliwa ballada 'To Ascend' czy intrygujący początek utworu otwierającego płytę ('Believe Again'), która to piosenka wraz z upływem kolejnych minut grzęźnie niestety na mieliźnie banału. Nie da się jednak ukryć, że wszystko to tylko dalekie odblaski dni yessowej chwały. Z drugiej strony, koszmarki w stylu 'Step Beyond', z upiornie toporną syntezatorową melodyjką, czy przesłodzonego i jednostajnego 'In A World Of Our Own' (kto to wybrał na singiel? litości...) Yes po prostu nie uchodzą.

    Moim skromnym zdaniem na 'Heaven & Earth' są tylko dwa naprawdę jasne punkty, a nazywają się Steve Howe i Chris Squire. Obaj panowie mimo upływu lat potrafią zagrać sprawnie i ze smakiem, choć może żal, że nie udzielili się kompozytorsko w większym wymiarze. Steve Howe może tylko musnąć struny, a i tak od razu wiadomo, że to On. I trzeba przyznać, że kilka razy ratuje swoimi solówkami bardzo przeciętne piosenki od całkowitego zapomnienia. Natomiast Chris Squire dudni basem dokładnie tak, jak można się po nim spodziewać: rasowo. A reszta? Hm. Jon Davison nie osiągnął poziomu Jona Andersona, co zresztą było niemożliwe, ale zaśpiewał poprawnie. Geoff Downes wypadł jak sprawny rzemieślnik drugiego planu, solidny, ale z rzadka proponujący jakieś śmielsze zagrywki. W cieniu pozostał również Alan White, grając w sposób wyćwiczony i zachowawczy.

    I taki jest cały album 'Heaven & Earth' - co najwyżej poprawny. Nie wiem, jaki jest sens nagrywania takich płyt. Nie mam aż tak bogatej wyobraźni by uwierzyć, że Yes pozyskają najnowszą płytą jakichś nowych sympatyków. Podobnie, trudno mi sobie wyobrazić, by 'Heaven & Earth' zachwyciła wiernych fanów grupy. Nie sądzę również, by panowie z Yes włączyli swoje najnowsze piosenki do koncertowej setlisty. Więc po co? Przychodzi mi na myśl tylko jedna odpowiedź: dla własnej przyjemności. No tak, ale nazwa Yes jednak do czegoś zobowiązuje. Wydawanie płyt podobnych do 'Heaven & Earth' jest niczym innym jak rozmienianiem jej na drobne.

    Michał Jurek poniedziałek, 28, lipiec 2014 13:28 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Rock Symfoniczny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.