ProgRock.org.pl

Switch to desktop

Songs From November

Oceń ten artykuł
(3 głosów)
(2014, Album Studyjny)

1. Heaven Smiled
2. Whatever Days
3. Flowers In A Vase
4. Love Shot An Arrow
5. Song For The Free
6. Tell Me Annabelle
7. My Time Of Dying
8. When Things Slow Down
9. Daddy's Daughter
10. Wear The Chains
11. The Way Of Love

Neal Morse: guitar, keyboards, vocals
Chris Carmichael: violin, viola, cello
Jim Hoke: horns
The McCrary Sisters: vocals

Więcej w tej kategorii: « Live Momentum Neal Morse »

1 komentarz

  • Paweł Tryba

    Każdy miłośnik muzyki ma kilku wykonawców od których oczekuje tylko jednego: tego samego. Niech się nie zmieniają, niech nie wykonują żadnych piruetów, stylistycznych volt, bo tak jak jest – jest dobrze. Ja tak mam między innymi z Nealem Morse’em (także z Tomem Petty, Chrisem Reą, Markiem Knopflerem, Guyem Manningiem, itd. – ta wyliczanka wydłużyłaby recenzję dwukrotnie). Neal Morse wymyślił siebie dobre kilkanaście lat temu, a od tego czasu… No właśnie, tu wersje są rozbieżne. Jedni powiedzą, że kultywuje swój styl, inni, że coraz mocniej okopuje się na dobrze znanych pozycjach. Ja przychylam się do wersji pierwszej, a to dlatego, że w ramach swojej dość wąskiej specjalizacji Amerykanin cały czas wypuszcza dobre krążki – i nic mi nie przeszkadza, że wydaje je w ilościach przemysłowych – często więcej niż jedną rocznie. Modus operandi Morse’a to swoisty płodozmian. Raz progresywna „cegła” (nierzadko dwupłytowa) wypełniona skomplikowanymi formalnie, długimi kawałkami przywodzącymi na myśl złote lata rocka symfonicznego, a innym razem – album piosenkowy, z chwytliwymi, wręcz popowymi numerami, często z elementami gospel. A wszystko to służy ewangelizacji, Morse nagrywa płyty na jeden temat – najważniejszy, bo ostateczny. O dobroci Boga, o Jego miłosierdziu, o małości człowieka wobec Jego tajemnicy. Moja prywatna teoria – to właśnie Pan podtrzymuje w niemłodym już artyście twórczy ogień. Niejeden muzyk po pięćdziesiątce staje się własną autoparodią. A Morse? A Morse znowu fajną płytę nagrał!

    Skąd tytuł albumu, mającego premierę w sierpniu? Bo wszystkie piosenki powstały w listopadzie ubiegłego roku. Było ich zresztą więcej – Morse nigdy nie cierpi na twórczą obstrukcję. Poprosił przyjaciół, żeby wybrali najlepsze kawałki i stworzył z nich coś, co ogłasza nową jakością w swojej muzyce – album z uświęconego w Stanach gatunku singer-songwriter. Zamarzyło się weteranowi, że przez chwilę pobędzie Grahamem Nashem albo Jacksonem Browne’em. Ale czy „Songs From November” to aż taka nowa jakość? Że Morse ma talent do wyrazistych melodii – to wiemy od debiutu zespołu Spock’s Beard, któremu niegdyś przewodził (czyli od dziewiętnastu lat). Że potrafi się streścić w formie zwykłej piosenki – udowodnił wielokrotnie na albumach z cyklu „Worship Sessions”. Jedyna różnica, że Nealowi udało się powściągnąć swoje aranżacyjne nawyki rodem z rocka progresywnego – faktycznie jest intymnie, bez kaskad klawiszy (jego główny instrument) i karkołomnych solówek gitary – jest stosunkowo klarownie, tak jak wymaga konwencja.

    Jeśli oceniać album całościowo, jako zestaw piosenek – to daj Boże każdemu taki zestaw! Melodie porywają, a ich opracowanie jest odpowiednio zróżnicowane. W otwierającym stawkę „Whatever Days” mamy do czynienia z żywiołowym swingiem z riffami instrumentów dętych, a potem z hasającym solo saksofonem. Kolejne „Heaven Smiled” jest blisko pierwotnego zamysłu artysty – to wyciszona akustyczna ballada, lekko podbarwiona Hammondem i damskim „uuuu” w tle. „Flowers in a Vase” to regularne country. A „Love Shot An Arrow”? Toż to materiał na przebój! Wwiercająca się w mózg od pierwszego przesłuchania melodramatyczna ballada, fajnie wzbogacona smyczkami. Kto wie, może i byłby to hit gdyby nie szczegół – didżeje dużych rozgłośni mają alergię na chrześcijański przekaz („there goes the last DJ who plays what he wants to play” - zaśpiewałby stary Petty, gdyby nie był lewakiem…). Dla równowagi – kolejne „Song For The Free” prezentuje się dość dynamicznie, ma mocno wyeksponowaną warstwę rytmiczną. Na tle mocno walących garów Neal opisuje swoją wizję wolności – mam wolny wybór, i chcę wybrać ścieżkę, którą poprowadzi mnie Bóg. Niemodne? Tak, ale mocne. „Tell Me Annabelle” to powrót na terytorium balladowe, a Morse ma okazję pośpiewać falsetem ( z niezłym skutkiem). Delikatne, akustyczne „My Time Of Dying” trochę mi się kojarzy z „Road Trippin’” Peppersów. Może to kwestia tych skrzypiec… Ale już „When Things Slow Down” to lekka zniżka formy. Niby nic temu kawałkowi nie brakuje, ale trochę jednak zbyt łzawy. Był już akompaniament „pudła”, to może teraz fortepian? Proszę – od tego jest „Daddy’s Daughter”. Prorodzinnie się robi… Eee, pardon, opresyjnie i patriarchalnie chciałem powiedzieć. W „Wear The Chains” odzywa się na moment aranżacyjna żyłka starego progresiarza, smyczki i klawisze budują quasi-symfoniczny patos – brzmi to dość bogato. W wieńczącym całość „Way Of Love” wraca luzacki swing – taki sowizdrzalski akcencik na koniec. Zaraz, jaki koniec? Puśćmy to raz jeszcze! Zwłaszcza, że wreszcie mi najbliżsi nie suszą głowy, że ich męczę jakąś wydumaną awangardą…

    Morse zmienił brzmieniowe szatki i wysmażył kapitalny krążek. Znowu. Jak zwykle od wielu już lat. Kwestia fachowości? A może jednak palec Boży?... I tylko żal, że nie wyrobiłem się na czerwcowe koncerty Neala w Centrum Chrześcijańskim w Gdańsku. Mea culpa. Może w jakimś innym terminie?

    Paweł Tryba sobota, 30, sierpień 2014 23:51 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.

Top Desktop version