Ciężko się wypowiadać na temat muzyki, wiadomo, każdy czuje coś innego siedząc samotnie w ciemnym pokoju i słuchając cudownej muzyki. Ja tak na prawdę 'prawdziwą' muzykę poznałam zupełnym przypadkiem. Pewien człowiek podarował mi kiedyś bardo interesującą płytę, na niej znajdowały się różne utwory, jedne mnie zaciekawiły a inne mi się zupełnie nie podobały. Od tego czasu rozpoczęło się moje obcowanie z progresywną muzyką. Przeszłam pewną drogę aż trafiłam na Marillion i płytę Seasons End. Jest to piąta studyjna płyta tego zespołu i pierwsza ze zmienionym wokalistą Steve'em Hogarth'em . Niektóre utwory nagrane zostały jeszcze za czasów Fish'a. Płyta ma 18 lat i nadal się jej bardzo dobrze słucha. Nie wiem dlaczego tak mi się podoba, słuchając jej poprawia mi się humor, powiem szczerze, że trochę kojarzy mi się z muzyką jednego z moich ukochanych zespołów- Genesis. Zaczynając słuchać tej płyty nie potrafię skończyć w połowie, chce usłyszeć wszystkie świetne, moim zdaniem, utwory.
Zamykając oczy, zakładając słuchawki na uszy potrafię zrozumieć zdanie, które kiedyś mi powiedziano, że 'płyty to nie jest coś zwykłego, to są uczucia nagrane na srebrny krążek', ja chce poznać te uczucia, poczuć muzykę w środku, nie słuchać biernie, jeśli ktoś też tak chce to jak najbardziej powinien posłuchać tej właśnie płyty.
Szczególnie podoba mi się końcowa piosenka the space i berlin, którego słucha się bardzo ciekawie, jakby muzyka się wokół mnie poruszała, zamknijcie oczy, poczujecie, że coś wokół was chodzi jest raz z jednej, raz z drugiej strony, genialne uczucie.
Holloway girl... coś tajemniczo się skradającego a potem... sama nie wiem ale podoba mi się to.
Do wszystkiego trzeba dorosnąć, do tego też. Polecam ją wszystkim, którzy nie boją się dobrej muzyki.