ProgRock.org.pl

Switch to desktop

Marbles

Oceń ten artykuł
(299 głosów)
(2004, album studyjny)
CD 1
1. The Invisible Man (13:37)
2. Marbles I (1:42)
3. Genie (4:54)
4. Fantastic Place (6:12)
5. The Only Unforgivable Thing (7:13)
6. Marbles II (2:02)
7. Ocean Cloud (17:58)

Czas całkowity: 53:43


CD 2
1. Marbles III (1:51)
2. The Damage (4:35)
3. Don't Hurt Yourself (5:48)
4. You're Gone (6:25)
5. Angelina (7:42)
6. Drilling Holes (5:11)
7. Marbles IV (1:26)
8. Neverland (12:10)

Czas całkowity: 45:14
- Steve Hogarth ( vocals )
- Mark Kelly ( keyboards )
- Ian Mosley ( drums )
- Steve Rothery ( guitars )
- Pete Trewavas ( basses )

1 komentarz

  • Paweł Bogdan

    Słuchacze zespołu Marillion dzielą się na dwie grupy: tych którzy preferują okres tworzenia formacji do 1988 roku, kiedy wokalistą był legendarny Fish, oraz tych, którzy wolą zasłuchiwać się w wokal Steva Hogartha, który dołączył do zespołu w roku 1989 i do tej pory nieprzerwanie jest liderem zespołu. Ja akurat należę do pośredniej grupy czyli tej, która bardzo pozytywnie ocenia działalność Marilliona zarówno z jednym, jak i drugim frontmanem.

    Płyta, którą postaram się zrecenzować jest według wielu najlepszym albumem Marilliona (obok Brave) po roku 1988. Po wzlotach i upadkach (bo nie można ukrywać, że jego dorobek jest strasznie nierówny) zespołowi udało się stworzyć coś, co stało się na długo ich wizytówką i tą wizytówką najpewniej pozostanie przez długi czas. Praca nad Marbles trwała jak na standardy zespołu dość długo (3 lata), jednak efekt tej pracy jest zauważalny (o czym za chwilę). Warto podkreślić, że album został wydany dzięki pomocy ze strony fanów, którzy z własnej kieszeni pokryli koszt pracy nad albumem (zespół borykał się z problemami finansowymi) za co zostali wynagrodzeni poprzez otrzymanie darmowego, limitowanego wydawnictwa z wygrawerowanym własnym imieniem i nazwiskiem. Od siebie dodam, że współpraca zespołu z własnymi fanami w mojej opinii powinna uchodzić za wzór dla innych muzycznych formacji.

    Marbles został wydany w wersji jedno- oraz dwupłytowej. Zajmę się w recenzji wersją rozszerzoną (o 4 utwory), zdecydowanie bardziej bogatą, ciekawą i co najważniejsze, klimatyczną. Tytuł albumu nawiązuje do zabawek - kulek znanych każdemu dziecku (przynajmniej mojej epoki) zwanych marmurkami.

    Album rozpoczyna The Invisible Man. W trakcie pisania recenzji po raz kolejny spotkało mnie intrygujące zdziwienie - nigdy nie sądziłem, że utwór ten trwa aż 14 minut (przecież mija strasznie szybko)! Podczas wykonywania go na koncertach Hogarth przebiera się za podeszłego wiekiem mężczyznę - garnitur, okulary, laska do podpierania się. Wokalista umiejętnie wczuwa się wtedy w głównego bohatera utworu, robiąc z niego coś w rodzaju sztuki teatralnej. Analizując zawartość i przesłanie utworu będę nawiązywał do scenicznego zachowania Hogartha, aby najbardziej dokładnie zobrazować to, co Marillion ma nam do zaoferowania.

    Otwórzmy się na słowa i dźwięki, zatopmy się wspólnie w Marbles...

    Świat oszalał
    A ja już nie potrafię
    Nie powinienem tego przyznać
    Ale tak się stało.
    Wymknęło się gdy byłem oszołomiony
    Nie zmieniłem się
    Przysięgam, że nie zmieniłem się
    Jak to się stało?
    Nie czułem jak
    Wyparowuję...


    Pierwsze sześć minut to wyważony monolog bohatera. Zastanawia bardzo spokojny, wręcz beznamiętny głos bohatera najwyraźniej pogodzonego z losem, ale z jakim losem? O co naszemu bohaterowi właściwie chodzi?

    Moje ciało znikło
    Ale oczy pozostają
    Unoszą się. Widzą.
    Zimny jak duch...
    Stałem się niewdzianym człowiekiem


    Po początkowych szęściu minutach, bardzo spokojnych lecz niesamowicie bogatych w różnego rodzaju muzyczne detale i szczegóły (naprawdę warto się w nie wnikliwie wsłuchać), zbliżamy się do punktu kulminacyjnego utworu. Tempo zwalnia, by za chwilę przyspieszyć, bas staje się bardziej słyszalny, Mark Kelly wprowadza bardzo tajemniczą atmosferę za pomocą szerokiej palety efektów i tzw. smaczków, równocześnie Hogarth zaczyna śpiewać bardziej emocjonalnie, z jakimś wyrzutem w głosie. Z każdą sekundą jest coraz bardziej niepokojąco, coraz bardziej zagadkowo, coraz bardziej intrygująco. Nie wiemy co nas czeka, ale intuicyjnie wyczuwamy że wolelibyśmy się wycofać. Mimo wszystko ciekawość jest silniejsza, zmusza nas do podążania za muzyką. Bohater, wcześniej dość spokojny, ściąga okulary, zaczyna niespokojnie gestykulować, machać rękami. Ósma minuta: Gdzie się znajdujemy? Stary, opuszczony dom. Za oknem złowieszcza burza. Wchodzimy po nieznanych nam, wysokich schodach, powoli, krok za krokiem, krok za krokiem. Serce zaczyna mocniej bić, zmysły się wyostrzają. Ogarnia nas strach, lecz czujemy jak gdyby coś nas pchało do góry, wręcz przyciągało. Dalej, dalej, coraz bliżej do końca. Dziewiąta minuta. Nasz bohater zaczyna swoje błagalne wołanie. Krzyczy, miota się - wygląda jakby palił się od środka, chowa twarz w dłoniach. Słuchaczowi również udziela się ten ból, cierpienie, rozpacz, bezradność. To wszystko nas przeszywa, czujemy to w sobie - we własnym sercu.

    Zamknę oczy
    Mogę dostrzec gdzie mieszkasz
    Wespnę się po krętych schodach
    Do Twojego mieszkania
    Zapach przygotowywanego
    Wieczornego posiłku dla niego
    Muszę patrzeć w przerażeniu
    Kiedy okrutnie Cię traktuje
    W przeraźliwej ciszy
    Jak się kochacie
    Nie mogę podnieść ręki
    Podnieść ręki by go powstrzymać
    Nie istnieję. Co mogę zrobić?!
    Co mogę zrobić?!


    I nagle - koniec. Wszystko cichnie. To była tylko nasza imaginacja, zły sen. Jesteśmy znów z powrotem, we własnym łóżku, w autobusie, na ulicy. Nastaje melancholijna cisza i spokój, który wyraża niesamowitą bezradność i jednocześnie pewnego rodzaju pogodzenie z losem. Nasz bohater już innym tonem, ale dalej dramatycznie, wyraża swe uczucia:


    Będę wrzeszczał Ci do ucha
    Gdy mnie miniesz
    Oplotę cię w me ręce
    Nie usłyszysz, nie poczujesz mnie
    Będę szedł za tobą krok w krok
    Spróbuję pomóc
    Gdy się potkniesz
    Potkniesz się o mnie.


    Głos zabiera cudowna gitara Steve Rotherego. Mimo upływających lat dźwięki wydobywane z niej przez gitarzystę są ciągle tak głębokie i subtelne jak ze Script for a Jester's Tear z 1983r. Przez kolejne dwie minuty cały czas przewija się nam beznamiętne zwierzenie naszego bohatera: Jestem niewidzianym człowiekiem, zakończone mocniejszym akcentem, które obrazuje już bardziej zdecydowaną postawę bohatera.
    O czym właściwie jest ten utwór? Pozwolę sobie na własną interpretację: podmiot liryczny możemy uznawać za osobę, która wpadła w sidła nieszczęśliwej miłości, z której w żaden sposób nie potrafi się wyplatać. Jest załamany swą sytuacją, czuje się bezradny i oszukany przez los. To co możemy o nim śmiało powiedzieć zawiera się w tym, że po prostu nie jest w stanie pogodzić się z brakiem osoby, którą kocha. Uczucie idzie za nim krok w krok, wypełnia każdą jego myśl i każde działanie, a on nie umie (i najpewniej nie chce) z tym walczyć. Bohatera dotyka ból istnienia - możemy go wręcz porównać do bohatera Cierpień Młodego Wertera Goethego, którego zniszczyło własne uczucie. Podmiot liryczny konsekwentnie rujnuje samego siebie, nie dając sobie żadnej szansy na zerwanie ze swym uzależnieniem. Jak sam mówi: moja głowa jest nawiedzona.

    Jestem niewidzianym człowiekiem? Bohater jest świadomy że nie istnieje dla swej wybranki, że w jej sercu nie ma miejsca dla niego i w żaden sposób nie może tego zmienić. Możemy domyślać się, że przez własne błędy stracił miłość ukochanej i teraz nie jest w żadnym stanie jej przywrócić (tekst z pierwszych sześciu minut).

    Co sprawia że ten utwór jest tak wspaniały i że poświęciłem mu aż tak wiele miejsca (co najdziwniejsze uważałem go kiedyś za najsłabszy na Marbles!!!)? Świetna warstwa tekstowa, genialna kompozycja, wciągająca atmosfera i jedyny w swoim rodzaju klimat, wzorcowe uzupełnianie się instrumentów w czasie trwania utworu? Z pewnością. Jednak to, co kocham w tym utworze, to jego emocjonalność, niesamowita uczuciowość i głębia. Steve Hogarth w trakcie tych niespełna 14 minut wybił się na absolutne wyżyny swego wokalnego kunsztu wręcz dotykając nieba. W nieznany wręcz sposób ukazał słuchaczowi uczucia, duszę i stan emocjonalny bohatera utworu. Nie będzie przesadą jeżeli stwierdzę, że nie znam drugiego tak fantastycznie zaśpiewanego utworu - wokalista zrobił z niego dzieło sztuki (dodam że The Invisible Man w wersji koncertowej jest inaczej śpiewane przez Hogartha - w mojej opinii zdecydowanie lepiej - a moja ocena tyczy się bardziej koncertowego The Invisible Man niż płytowego, którego polecam obowiązkowo przesłuchać).

    Słuchacz jeszcze nie ochłonął a przed nami jeszcze 14 utworów!

    Następnym utworem, na który trafiamy jest trwający niespełna dwie minuty Marbles I. Warto tutaj wspomnieć że na albumie występują cztery części Marbles (od I do IV), które pełnią funkcję łącznika i zespalają w pewien sposób cały album. Na temat zarówno pierwszej, jak i pozostałych części postaram się wypowiedzieć pod sam koniec recenzji.

    Po bardzo łagodnym i melodyjnym Marbles I zatrzymujemy się na zdecydowanie żywszym Genie (utwór występuje tylko na wersji dwupłytowej), który mimo wszystko i tak jest dość delikatny, wręcz melancholijny. W trakcie trwania utworu pierwszy raz słyszymy damski wokal, który będziemy mieli okazje wytropić również na utworze pt. Angelina. Z mojej strony dodam, że pomysł zespołowi udał się nadzwyczajnie dobrze, bo wprowadza pewnego rodzaju delikatność i dopieszcza atmosferę wytworzoną przez Marillion. Warto zaznaczyć, że zespół praktycznie nie wykonuje Genie na koncertach, a szkoda!

    Kolejnym przystankiem w naszej podróży jest przepiękna ballada pt. Fantastic Place, rozpoczynająca się od bardzo charakterystycznej partii klawiszy. W swoim umiejscowieniu na albumie i klimatem zawsze przypominała mi Runaway z albumu Brave. Utwór opowiada o miłości (zresztą jak spora ilość tekstów na Marbles) i jest swojego rodzaju modlitwą do swego obiektu uczuć. Przez wielu fanów Fantastic Place uważany jest za jeden z najlepszych utworów w dorobku zespołu i wcale się temu nie dziwię. Steve Hogarth po raz kolejny pokazuje swe fantastyczne umiejętności wokalne, w sukurs idzie mu cały zespół, a utwór kończy solówka Rotherego zagrana w jego rozpoznawalnym stylu.

    The Only Unforgivable Thing - drugi z kolei utwór, który nie znalazł miejsca na wersji jednopłytowej. Szkoda, bo według mnie jest jednym z najlepszych na krążku. Trwa ponad siedem minut i niby nic specjalnego się w nim nie dzieje, lecz absolutnie się nie nudzi i nie daje o sobie zapomnieć, a już prędzej sprawia, że zapominamy przy nim o wszystkim co nas otacza. Zaczyna się bardzo niewinnie, lecz jeżeli oczekujemy przyśpieszenia to się mylimy, bo cała jego natura jest chyba najbardziej spokojna, melancholijna a jednocześnie przygnębiająca, spośród wszystkich utworów na płycie. Począwszy od czwartej minuty The Only Unforgivable Thing nabiera drobnego rozpędu (gdzie niesamowicie wykazuje się Mark Kelly), by kolejny raz dać pole do popisu Rotheremu.

    Zamkniemy się
    Ukryjemy w kącie Straconych i odnalezionych
    Ponieważ życie bez ziemi
    Jest tak niepewne
    Tylko grawitacja może nas ściągnąć na dół
    Czy nikt nie może pomóc chłopcom
    Którzy istnieją tylko jako głosy?


    Kolejny utwór, który mogę zaliczyć do tych z kategorii piękne. Po magicznych siedmiu minutach, nie wiedząc nawet kiedy, na dwie minuty przechodzimy do Marbles II, by nie czekając długo zanurzyć się w chmurze oceanu na Ocean Cloud. Długość utworu może przerażać, bo wynosi aż 18 minut. Wielu słuchaczy zespołu na pewno nigdy nie przypuszczało, że Marillion będzie w stanie stworzyć utwór dotrzymujący kroku (jeżeli chodzi o czas trwania) legendarnemu już Grendel z 1982r. (który trwa około 18 minut), bo o ile zespół ery Hogartha nagrywa utwory dłuższe, to w ciągu 15 lat, tylko Goodbye To All That i This Strange Engine trwały ponad 10 minut. Ocean Cloud jest okraszony dwiema świetnymi (chociaż preferuję tę drugą) solówkami Rotherego oraz pięknym wokalem Hogartha, jednak moim zdaniem największym bohaterem utworu jest Mark Kelly. Fantastyczna gra klawiszy, a co najważniejsze świetne efekty jakie serwuje nam muzyk sprawiają, że czujemy się oderwani od ziemi, znajdujemy się w innym świecie - naszych marzeń i snów, a kieruje nami nasza wyobraźnia. Ktoś mógłby powiedzieć że całe Ocean Cloud strasznie się ślimaczy, bo zespół dość długo wałkuje poszczególne motywy muzyczne i bardzo delikatnie przechodzi do kolejnych faz utworu, ale w mojej opinii nadaje to Ocean Cloud klimatu i atmosfery. Zespół bardzo umiejętnie sprawia, że czujemy się jakbyśmy dryfowali na oceanie. Raz w twarz wieje nam bardzo przyjemny, morski wiatr, świeci słońca, a my beztrosko leżymy i cieszymy się życiem. Innym razem jesteśmy pogrążeni w melancholii, której tak naprawdę przyczyn nie potrafimy się doszukać. Marillion często też wzburza morze, roztacza nad nami ciemne, burzowe chmury, pieni fale by sprawić, byśmy czuli się zaniepokojeni, zagrożenie i wręcz przerażeni. Podsumowując utwór skwitowałbym go cytatem zaczerpniętym z niego:

    A słodka Chmura Oceanu to jedyna kochanka, na jaką mogę sobie na razie pozwolić.

    Po Ocean Cloud (ze względu na długość nie trafił na wersję jednopłytową) kończy się płyta pierwsza. Krążek ten jest niesamowicie melancholijny i spokojny, można by rzecz nawet bajkowy. Jeżeli oczekujemy kontynuacji na następnym krążku, to musimy trochę zrewidować nasze oczekiwania. Dlaczego, okaże się za chwilę...

    O ile zawartość pierwszego krążka możemy bez wątpienia klasyfikować do kategorii "muzyka progresywna" (można dywagować przy Genie czy Fantastic Place), to z drugą częścią wydawnictwa sytuacja jest trochę inna. Na początku zaczynamy od trochę różniącego się od pozostałych bliźniaków Marbles III i nie mija dużo czasu do drugiego utworu, charakteryzującego się łatwo rozpoznawalną linią gitary basowej, The Damage i kolejno Don't Hurt Yourself oraz You're Gone. Pozwolę sobie wrzucić trzy powyższe utwory do jednego worka i opisać je wspólnie. Marillion na ich przykładzie pokazuje nam, że nie jest zespołem typowo progresywnym i nagrał trzy utwory, których natura jest bardziej czysto rockowa, a uznanie je z progresywne byłoby sporym nadużyciem. Analizując już same piosenki - są to bardzo miłe, żywe i wpadające do ucha utwory, chociaż jeżeli chodzi o kompozycje to tak wysokich lotów jak swoi poprzednicy nie są. Uważni słuchacze na pewno dostrzegą w Damage motyw muzyczno-tekstowy zaczerpnięty z Genie. Co do pozostałych: Don't Hurt Yourself sporo osób może pamiętać z radia, You're Gone, do którego został nakręcony teledysk, też pojawiał się w środkach masowego przekazu i zajmował nawet dość wysokie miejsca na listach przebojów w krajach całego świata. Podane trzy utwory są swojego rodzaju odskocznią do czegoś pozytywnego, jednak moim zdaniem trochę burzą klimat, sprawiają, że chcąc nie chcąc opuszcza nas, wytworzony przez zespół przez pierwsze parędziesiąt minut, jedyny w swoim rodzaju nastrój. Na szczęście powraca on w kolejnym utworze: Angelina, zaczynającym się od dźwięku radiowej audycji (wielu na pewno skojarzy się to z Chelsea Monday).

    Każdego dnia o 5 jestem
    Jeśli masz doła lub kłopoty
    Zadzwoń do Angeliny


    Utwór przypomina odrobinę Fantastic Place i The Only Unforgivable Thing, zważając na swą głęboką nastrojowość. Grę całego zespołu można w nim porównać do sytuacji, gdy w naszym pokoju znajduje się śpiące małe dziecko. Każdy muzyk stara się robić wszystko jak najdokładniej, precyzyjnie dbając o każdy minimalny szczegół by czegoś nie potrącić i nie stłuc, jednocześnie grając bardzo subtelnie i delikatnie, by nie obudzić małego. Hogarth kolejny raz ma spore pole do wokalnych popisów i świetnie z nich korzysta, drugi raz na albumie towarzyszy mu żeński głos, który pasuje do utworu fantastycznie (nawet zdecydowanie lepiej niż w Genie). Utwór przy którym moglibyśmy zasnąć (ale absolutnie nie ze znużenia, lecz przez swą delikatność) nie wiadomo kiedy się kończy ustępując miejsce Drilling Holes, który przypomina trochę utwory od Damage po You're Gone, ale w mojej opinii jest od nich bardziej ambitny i ciekawy. Polecam skupić się na jego dość nieregularnej kompozycji. Warto również kolejny raz zwrócić uwagę na świetne popisy Marka Kelly'ego.

    Przechodzimy w ostatnią już, bo czwartą część Marbles i czeka nas zakończenie w postaci Neverland. Częstą praktyką zespołów jest zostawianie na koniec albumu najsłabszego utworu, a Marillion zdecydował, że znajdzie się tam utwór najlepszy (tak! przewyższający The Invisible Man)! Tytuł utworu to Nibylandia i rzeczywiście, bez przesady powiem, że słuchając go znajdujemy się w idealnej, wyśnionej krainie, którą możemy nazywać rajem. Przygotujmy się na trzęsienie ziemi...

    Kiedy ciemność mnie ogarnie
    Twarzą do ziemi, gorszy niż zero
    Niewidoczna przychodzisz do mnie
    po cichu


    Neverland zaczyna się od charakterystycznego klawiszowego wstępu i po niezwykle szczerym wyznaniu bohatera nabiera trochę rozpędu. Nie wiemy jakim cudem, ale dźwięki, słowa oraz muzyka w jakiś nieziemski sposób przenikają nas samych, przeszywają na wylot i wprawiają nas w dziwne zakłopotanie. Zespół powoli wyciąga najgroźniejszą broń - solówki Rotherego. 2:30 - Rothery uderza po raz pierwszy, na razie niegroźnie więc mamy czas na odetchnięcie i przysłuchanie się temu, co też Hogarth stara się nam powiedzieć.

    Chcę być kimś
    Kim ktoś inny chciałby być.


    Po uspokojeniu sytuacji na początku piątej minuty zespół zabiera nas w podróż w inny wymiar, w niestworzony świat. Z każdym kolejnym dźwiękiem, z każdą sekundą czujemy się coraz bardziej wciągnięci do swojego rodzaju misterium. Powoli zaczynamy się odrywać od ziemi, na początku tylko niezdarnie próbujemy, ale z pomocą przychodzi Rothery (6:20), który powtarza swój gitarowy motyw, dodając nam skrzydeł. Unosimy się w przestworzach, Hogarth zaczyna śpiewać coraz bardziej uczuciowo i emocjonalnie przekazując nam wszystko, co czuje w danej chwili.

    Ale kiedy znikasz
    Nigdy nie trafiam
    Do krainy marzeń.


    Ósma minuta. Rozpoczyna się istne misterium. Muzyka nas przeszywa, czujemy dreszcze, nieprzyjemne zimno. Mamy wrażenie jakby ktoś złapał na wędkę naszą duszę i próbował ją wyciągnąć, a ona poddaje się i nie chce pozostać w ciele. Magia - coś wspaniałego. Brakuje mi słów by opisać to, co towarzyszy mi przy tej mistycznej podróży, spotkaniu z absolutnym arcydziełem. Wiele osób uważa Neverland za najlepszy utwór zespołu w całej jego historii, a ja z czystym sumieniem jestem w stanie zgodzić się na tę ocenę.

    To co jest naprawdę zaskakujące w tym utworze to solo Rotherego. Proszę zauważyć, Brytyjczyk używa tylko czterech (!!!!) dźwięków, czasami tylko trochę ich dodaje, a sprawia, że emocje i uczucia wprost się z nas wylewają. Coś wprost nie do uwierzenia! Motyw przewodni do odegrania jest, mówiąc kolokwialnie, prosty jak drut, ale tylko Rothery potrafi coś takiego stworzyć, idealnie wkomponować w utwór i perfekcyjnie odegrać. Gitarzysta zespołu gra niesamowicie prosto, ale bardzo emocjonalnie i uczuciowo. Jeżeli chodzi o sam utwór to polecam przesłuchać wersję koncertową (podobnie jak w przypadku The Invisible Man) bo w mojej opinii Hogarth właśnie tam wyśpiewuje wszystko, co najlepsze w tym dziele. Naprawdę gorąco zachęcam!

    Miałem jeszcze wspomnieć o łącznikach czyli Marbles I-IV. Są to krótkie (około dwuminutowe), dość łagodne utwory, na które trafiamy zarówno w wersji jedno jak i dwupłytowej. Zostawiłem ich analizę na koniec dlatego, że mają duże znaczenie, odnosząc się do przekazu, nazwy jak i głębi albumu. Przypatrzmy się tekstom:

    Czy ktoś widział moją ostatnią kulkę do gry
    Jak toczyła się przez podłogę?
    Spadła przez dziurę w kącie
    Pokoju w mieście na tournee

    Czuję samotność bez ostatniej kulki
    Tęsknię za jej stukaniem
    Kiedy leżę w łóżku, mam pustkę w głowie
    Tam, gdzie kiedyś były kolory i dźwięki.
    _________________

    Przegraliśmy wszystkie letnie dni
    W kamienistych wąskich przejściach
    Na placu zabaw po zajęciach
    Handlowaliśmy kolorowym szkłem
    Wartościowszym niż diamenty
    Bardziej magicznym niż diamenty
    Czy ktoś widział..
    Czy ktoś widzi?
    ____________

    To był prawie koniec mojej gry w kulki
    Zabrano mi je, dusiłem się własnymi łzami
    Kurczowo trzymałem garść ulubionych
    Które znikały przez lata

    Czy ktoś widział moją ostatnią kulkę do gry
    Przysięgam, że miałem ją wcześniej
    Czasami myślę, że powinienem odwiedzić psychiatrę
    Żeby wyleczył mnie z tego szaleństwa


    Postaram się zinterpretować teksty na swój sposób oraz wydedukować ich odniesienie co do całego albumu. Co może symbolizować gra w kulki i same kulki? Z pewnością są one obrazem dzieciństwa - czyli czasu marzeń, niewinności, beztroski. Nasz podmiot liryczny usilnie poszukuje swych marmurek, nie może się pogodzić ze stratą tej ostatniej, która to dawała mu resztki nadziei, była ostatnią świecącą latarnią w jego życiu.

    Kiedy leżę w łóżku, mam pustkę w głowie
    Tam, gdzie kiedyś były kolory i dźwięki.


    Bohater stracił już wszystkie swoje zabawki, został w ten sposób pozbawiony swych pięknych, ambitnych marzeń, celów i pragnień. Stracił to co w życiu piękne, stracił szczęście, cel i sens życia. Staje się po prostu kolejnym szarym człowiekiem, gdzie kolory i dźwięki zostały zastąpione pustką...

    Marbles, według słów Hogartha, nie jest albumem koncepcyjnych. Mimo to mamy wrażenie że wszystkie wątki na albumie w jakiś dziwny sposób łączą się i krzyżują sprawiając, że historia bohaterów z poszczególnych utworów spaja się w losy jednej osoby. Osoby opuszczonej, samotnej, nie potrafiącej poradzić sobie z przeciwnościami losu, z wymaganiami bezwzględnego życia, osoby poszukującej wybawienia i oazy spokoju, a także uczucia - odwzajemnionej miłości drugiej osoby.

    Zbierając w całość wszystko co zostało tutaj napisane nie dziwi fakt, że album Marbles odniósł niesamowity sukces zarówno jeśli chodzi o jego odbiór przez fanów, jak i (zwykle nieprzychylnych zespołowi) krytyków. Rekordy sprzedaży płyt, pełne sale koncertowe, mnóstwo wywiadów... Warto dodać, że do tej pory ciężko znaleźć koncert zespołu, na którym nie usłyszymy Fantastic Place, The Invisible Man i Neverland, które stały się żelaznymi pozycjami setlisty. Marillion ponadto wydał dwa albumy koncertowe poświęcone Marbles (Marbles Live, Marbles by the Sea) oraz jedno DVD (Marbles on the Road), które najszczerzej polecam, bo jest to jedno z najlepszych nagrań koncertowych jakiego oglądałem w życiu, a lepiej wykonanych The Invisible Man i Neverland nigdy nie słyszałem.

    Dla mnie Marillion zawsze pozostanie zespołem zagadką, wydającym absolutnie świetne albumy (Marbles, Brave, Happiness is The Road, Volume I: Essence) jak i krążki po prostu kiepskie lub słabe (Somewhere Else, Radiation, marillion.com). Marbles jest najwybitniejszym dziełem zespołu od początków swego istnienia, a z pewnością powinien to stwierdzić każdy, kto ocenia jego dokonania od 1989 roku. Album dla mnie osobiście jest czymś magicznym, słuchając go zostaje zabrany w miejsce znajdujące się gdzieś poza moim ciałem i stanem umysłu, w zupełnie inny wymiar. Tracę poczucie czasu, nie obchodzi mnie, co się dzieje wokół mnie... Marbles to swojego rodzaju płomień topiący twardy wosk, zmuszający do gorzkiego płaczu, wzruszeń, smutnych wspomnień, tęsknoty za radością płynącą z życia. Podsumowując: Marbles to w mojej ocenie jeden z najlepszych albumów ostatniej dekady, absolutne arcydzieło.


    Ps. Tłumaczenia tekstów piosenek pochodzą z marillion.yoyo.pl.

    Paweł Bogdan sobota, 11, grudzień 2010 03:22 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.

Top Desktop version