Kansas

Oceń ten artykuł
(36 głosów)
(1974, album studyjny)
1. Can I tell you (3:31)
2. Bringing it back (3:33)
3. Lonely wind (4:15)
4. Belexes (4:22)
5. Journey from Mariabronn (7:55)
6. The pilgrimage (3:42)
7. Apercu (9:43)
8. Death of Mother Nature suite (7:43)

Czas całkowity: 44:44
- Phil Ehart ( drums )
- Dave Hope ( bass, backing vocals )
- Kerry Livgren ( lead & Rhythm guitar, backing vocals, keyboards )
- Robbie Steinhardt ( violin, lead vocals )
- Steve Walsh ( lead vocals, organ, piano, congas )
- Rich Williams ( lead guitar )
Więcej w tej kategorii: « Leftoverture Masque »

1 komentarz

  • Michał Jurek

    W 1974 roku panowie z Kansas weszli do studia, by zarejestrować debiutancki album. Nie znaczy to jednak, że muzycy byli nowicjuszami w branży: Kansas zaistniał już na początku lat siedemdziesiątych, zapisując się w świadomości słuchaczy jako suport The Doors. Tego okresu działalności zespołu nie dokumentują jednak żadne nagrania, bo panowie się poprztykali i podzielili na White Clover (z panami Hope'em i Ehartem) i Kansas (z panem Livgrenem), z tym, że ten Kansas, nazwijmy go Kansasem pierwszym, bardzo szybko poszedł w rozsypkę. Natomiast formacja White Clover po licznych perturbacjach przekształciła się w Kansas właściwy, przyjmując w swoje szeregi panów Walsha i Steinhardta. Na końcu doszlusował Kerry Livgren, przynosząc - jako wiano - nazwę zespołu.

    Wydanie debiutu nie było sprawą łatwą, bo na początku lat siedemdziesiątych amerykańska publiczność jeszcze nie zdążyła rozsmakować się w rocku progresywnym. Wydanie płyty z taką muzyką było sporym ryzykiem. Nic więc dziwnego, że menadżer zespołu, Don Kirshner, ciął koszty, żeby zminimalizować ewentualne straty. Nowojorskie studio zostało wynajęte tylko na dwa tygodnie, a muzykom polecono nie zabierać swoich instrumentów, żeby było jeszcze taniej. Panowie z Kansas musieli więc grać na pożyczonym sprzęcie.

    Zaskakujące, że mimo tych niesprzyjających warunków powstała całkiem dobra płyta, zawierająca kilka perełek. Trzeba się jednak na nie naczekać, bo otwarcie płyty jest dość miałkie: rytmiczny, skandowany 'Can I Tell You' nuży, mimo ładnej partii skrzypiec. Zbyt jednokopytne to nagranie, nic dziwnego, że nie zawojowało list przebojów, mimo że wytypowano je na singiel. Równie dynamicznie i rock'n'rollowo jest w następnym 'Bringing It Back'. Progresu tu jednak ze świecą szukać, bo to przecież cover J.J. Cale'a. Skrzypce znowu szaleją i dzięki nim oraz zacnej partii organów utwór się broni. Balladowe 'Lonely Wind' już bardziej pasuje do stylistyki następnych płyt Kansas: subtelne, z ładną partią skrzypiec i fortepianu, wzbogacone całuśnymi chórkami. Aż się chce zapalniczki zapalać i w powietrzu machać, kołysząc się do taktu*. Balladowy nastrój szybko znika, bo następny 'Belexes' to już ukłon w stronę Wishbone Ash (choć zamiast dwóch gitar prowadzących mamy tu gitarę + skrzypce) i Deep Purple (masywne organy Hammonda).

    Z powyższego wynika, że pierwsza połowa debiutu Kansas jest przeciętna. Ale począwszy od 'Journey From Mariabronn' zaczynają się dziać rzeczy wielkie. 'Journey...' po prostu powala organowymi pasażami i wibrującymi solówkami gitarowymi. Skrzypce Robbiego Steinhardta fruwają tu w sposób zupełnie nieprawdopodobny. Steve Walsh śpiewa tak, jakby chciał roznieść studio w pył. A w środkowej części utworu zespół po prostu odjeżdża, gnając na złamanie karku aż do finałowej kulminacji, w której walshowskie 'destiny fulfilled, their words will burn an eternal flame' i to, co pan Steve robi potem z wokalem, sprowadzają do parteru wszystkich, którzy jakimś cudem jeszcze tam nie są. Genialne nagranie! Niestety, potem jest nieco słabiej, bo 'The Pilgrimage' niebezpiecznie skręca w stronę country i sztampowego southernowego grania. Nie jest złe, ale po 'Journey...' wypada bardzo blado. Szczęściem kolejne 'Apercu' to znowu powrót do progresywnych form. Nagranie wyróżniają zaskakujące zmiany tempa i melodii, szaleńcze pasaże organowe, a także bez pardonu wymiatające skrzypce. Gdy jeszcze w trzeciej minucie Steve Walsh przejmuje główną partię wokalną, robi się magicznie. A potem już tylko skrzypce, zabierające słuchaczy gdzieś wysoko i gonitwa na złamanie karku całego zespołu, aż do finału ze skrzypcową solówką, na określenie której brak mi już słów. Szkoda tylko, że przełamuje ją ostra gitara, ale i tak jest pięknie. Ostatnie w zestawie 'Death of Mother Nature' jest bardziej ciężkie i momentami wręcz hard rockowe, wyróżniające się splecionymi skrzypcowo-gitarowymi pochodami. Do jednego mógłbym się tylko przyczepić: do tego mianowicie, że nagranie to miało chyba w zamyśle być taka próbką umiejętności członków zespołu i każdy dostał swoje przysłowiowe kilka (-dziesiąt) sekund na partię solową. Trochę to burzy nastrój, wprowadzając nieco chaosu. Ale z drugiej strony: grzeją panowie, jak się patrzy.

    Debiut Kansas nie jest równy. Nie jest to też album tak wyrównany jak np. 'Leftoverture', czy 'Point of Known Return'. Bezsprzecznie jednak warto po niego sięgnąć chociażby po to, żeby wysłuchać 'Journey...', 'Apercu' i 'Death...'. I pomyśleć tylko, że panowie z Kansas nagrali te nagrania w kilka dni na półamatorskim sprzęcie. Już choćby za to bez ochyby należy się:

    4/5.

    * Był to drugi singiel z tej płyty i, niestety, podzielił los poprzednika (na listy utwór ten wszedł dopiero w wersji koncertowej, po wydaniu 'Two For the Show').

    Michał Jurek wtorek, 15, marzec 2011 18:50 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Rock Symfoniczny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.