Miałem pewien dylemat, czy zabierać się za recenzję tej płyty. Tyle już na jej temat napisano, co więc jeszcze można powiedzieć? Ale z drugiej strony, jest to kanon, a jako taki zasługuje na to, by choć parę zdań na jego temat na stronie ProgRocka się znalazło. Jako sympatyk Procol Harum nie mam więc właściwie wyboru: trzeba zakasać rękawy i do roboty :-)
Procol Harum powstał w zasadzie przez przypadek. Gary Brooker, wokalista i lider zespołu, udzielał się wcześniej w rhythm'n'blusowej kapeli The Paramounts. Intensywne koncertowanie z tym zespołem (a supportował on m. in. The Rolling Stones i The Beatles) tak zmęczyło pana Brookera, że w wieku 21 lat postanowił się udać na muzyczną emeryturę. Razem ze swoim kompanem, Keithem Reidem, zawiązał spółkę kompozytorską: pan Keith miał pisać, a pan Gary komponować. Spółka ruszyła z kopyta, był tylko jeden problem: nie było odbiorców nowo napisanych piosenek. Gary Brooker dostał wprawdzie propozycję dołączenia do teamu Dusty Springfield, ale odmówił. Nie pozostało nic innego, jak raz jeszcze wejść samemu na scenę i stworzyć nowy zespół.
Panowie Reid i Brooker mieli jasną wizję tego, co nowy zespół miałby grać: miała to być muzyka czerpiąca z rhythm'n'bluesa, muzyki klasycznej, gospel. Wymyślili sobie też panowie, że zespół będzie mieć trzy instrumenty prowadzące: fortepian, organy Hammonda i gitarę. Teraz trzeba jeszcze było znaleźć odpowiednich muzyków, żeby zasilili nowy zespół i nadać mu nazwę. Z tym drugim poszło łatwiej, bo akurat znajoma pana Guya Stevensa, który początkowo wspierał zespół od strony menadżersko-produkcyjnej, miała kota o imieniu Procol Harum. Z zespołem poszło gorzej, bo choć szybko wyłowiono panów Knightsa (basistę, który starał się o angaż w zespole Hendrixa) i Fishera (organistę), to obsada etatów gitarzysty i perkusisty okazała się dość trudna. Pierwsi muzycy, których przyjęto do grupy, nie spełnili oczekiwań i pożegnali się z kapelą dość szybko. Zanim jednak to nastąpiło, zespół nagrał jeden z najważniejszych utworów w historii rocka progresywnego: 'A Whiter Shade of Pale'. Któż nie słyszał tego nagrania... Ponoć sam John Lennon inspirował się nim, nagrywając 'I Am the Walrus'. Singiel ukazał się w marcu 1967 roku i zawojował listy przebojów na całym świecie, choć nie od razu, bo geniusze z firmy Decca stwierdzili, że to się zupełnie nie nadaje. Jakieś to smętne takie, i jeszcze cytat z Bacha? Na pewno się nie sprzeda. Zespół jednak wziął sprawy swoje ręce i wcisnął singiel na wyłączność jako absolutną premierę jednej z pirackich stacji radiowych w Londynie. Dalej już poszło.
Mimo sukcesu, już latem 1967 roku zespół poszedł w rozsypkę. Panowie poprztykali się na gruncie artystycznym i finansowym, skutkiem czego na etacie gitarzysty i bębniarza znowu był wakat. Na szczęście panowie Brooker, Reid i Stevens nie złożyli broni, ale zatrudnili świetnego gitarzystę Robina Trowera i perkusistę Barriego Wilsona, którzy wcześniej już przewinęli się przez The Paramounts. Zespół przymierzył się do kolejnego singla, który również wspiął się na listy przebojów (mowa oczywiście o 'Homburg'), nagrał pełnowymiarowy album, a potem ruszył w trasie po Europie i USA.
A potem doszli do głosu geniusze z firmy płytowej. Mianowicie, debiut Procol Harum wydany w rozmaitych krajach miał różny zestaw nagrań. Co więcej, nie zsynchronizowano terminów i na przykład w USA płyta była dostępna już sierpniu 1967, we Włoszech w listopadzie 1967 roku, a w Wielkiej Brytanii wydano ją dopiero w styczniu 1968, i to bez 'AWSOP' i 'Homburga'! Pogratulować marketingowego nosa, bo płyta padła i na brytyjską listę przebojów nie weszła. Pojawiła się na niej dopiero w 1972, gdy dokonano reedycji debiutu Procol Harum, sprzedając go już pod szyldem 'AWSOP'.
Po tym przydługim wstępie warto poświęcić parę słów samej muzyce. Od razu jednak zastrzegam, że reedycji i remasterów debiutu jest cała masa, i tak jak winyle, również płyty CD mocno się od siebie różnią. Ja akurat dysponuję remasterem z 2009 roku, który zawiera oryginalną wersję mono brytyjskiego longplaya i garść bonusów.
Wersję tę otwiera 'Conquistador', nagranie dobrze znane każdemu sympatykowi Procoli, bo wydane na singlu przy promocji płyty 'Live' z orkiestrą z Edmonton. Rytmiczne, bujające, z energetyczną partią gitarową i ekspresyjną grą pana Fishera na organach. Później kolejny klasyk: wyrastający z rhythm,n,bluesa 'She Wandered Through the Garden Fence'. Utwór przymierzany na singiel, ale ze względu na dosadny opis miłosnych cierpień uznany za zbyt odważny w tamtych czasach. Następne 'Something Following Me' to już rasowy blues, choć wiodącym instrumentem jest tu fortepian. 'Mabel' nawiązuje do klimatów wodewilowych, i niestety jest to słabszy fragment albumu. Na szczęście 'Cerdes' urzeka fajną partią basu na otwarcie, a później ostrą gitarą, wspomaganą przez organy Hammonda. Robi się więc bardziej rockowo, i ten nastrój jest utrzymany w następnym 'A Christmas Camel', okraszonym świetną zagrywką fortepianową pana Brookera. 'Kaleidoscope' to znowu powrót do rhythm'n'bluesa, z kotłującymi się w tle organami i przejmującym śpiewem pana Brookera. Potem, niestety, robi się nieco słabiej. Balladowe 'Salad Days' nie do końca przekonuje, choć broni się ładną współpracą fortepianu i organów. A 'Good Captain Clack' to znowu wodewil, którego nie trawię. I pomyśleć, że to nagranie wciśnięto na drugą stronę singla 'Homburg'... Ale finał płyty po prostu powala. 'Repent Walpurgis' urzeka powoli budowanym napięciem, dostojną grą fortepianu i organów* (panowie znowu pożyczyli sobie nieco z Bacha i Czajkowskiego), ale tym, co najdłużej zostaje w pamięci, jest genialne, uczuciowe solo Trowera. Z tym nagraniem narodziła się nowa jakość, bez niego rock symfoniczny nie byłby tym, czym się stał.
Na remasterze jest też od groma bonusów, m. in. 'AWSOP' i 'Homburg', wersje stereo niektórych nagrań (ponoć oryginalne ścieżki stereo całego albumu zaginęły i nie ma już szans na ich odnalezienie), 'Shine on Brightly' w wersji włoskiej (pod tytułem 'Il Tuo Diamante'), które Włosi poznali wcześniej, niż cały świat, bo już jesienią 1967 roku, jest też przepiękny 'Understandably Blue', który panowie Reid i Brooker napisali dla Dusty Springfield. Dla mnie najcenniejsze są dwie wersje 'Homburga': mono i stereo, bo tę melancholijną opowieść o zgliszczach zakończonego związku lubię chyba bardziej niż 'AWSOP'. A Gary Brooker śpiewa tu w sposób naprawdę przejmujący.
Trudno ocenić taki album, jak debiut Procol Harum. Z jednej strony niektóre piosenki brzmią już nieco archaicznie, a wodewilowe wtręty ujmują całości nieco uroku. Z drugiej jednak: album ten to absolutna klasyka, rzecz, która udanie połączyła muzykę klasyczną i, nazwijmy to, rozrywkową. Według mnie, choć to kwestia dyskusyjna i pewnie część fanów ma inne odczucia, debiut Procoli razem z 'Days of Future Passed' The Moody Blues, debiutem King Crimson i może jeszcze 'Ars Longa Vita Brevis' The Nice niejako stworzyły fundamenty nowego gatunku. W obliczu powyższego nie będzie więc zwykłej oceny gwiazdkowej, bo na ile ocenić płytę, bez której nie byłoby rocka symfonicznego w takiej postaci, którą znamy?
* Jest to jedyne nagranie na płycie, którego nie skomponował duet Brooker-Reid, ale właśnie organista Matthew Fisher. Choć wspomnieć należy, że wiele lat później pan Fisher wywalczył część tantiem autorskich także za 'AWSOP'...