A+ A A-

The Earth Explorer

Oceń ten artykuł
(6 głosów)
(2009, album studyjny)
1. L'Oiseau Bleu (8:26)     
2. Nomad (8:05)    
3. Sirocco Chase (7:16)    
4. Col De L'Iseran (8:12)    
5. Aurora (7:27)    
6. City (8:08)

Czas całkowity: 47:17
Kenji Imai (flet)
Ryuji Yonekura (instrumenty klawiszowe)
Takayuki Asada (perkusja)
Yukio Iigahama (gitara basowa)
Katsumi Yoneda (gitary)

1 komentarz

  • Rafał Ziemba

    Kiedyś miałem wątpliwości na temat tego, jak wygląda współczesna prog rockowa scena w Japonii i czy w ogóle takowa istnieje. Zawsze myślałem, że powinna takowa działać, przecież w latach siedemdziesiąt prog miał się w Japonii, bardzo dobrze i musieli zaistnieć jacyś spadkobiercy tamtejszej sceny. A jeszcze przecież Japończycy mają dostęp do wielu progowych płyt, o które w Europie nie tak łatwo.

    I nagle w moje ręce wpadła płyta zespołu TEE.
    TEE to prawdopodobnie skrót od The Earth Explorer, a nie jak mogło by się wydawać angielskie słowo 'herbata'.

    Nie uszło mojej uwadze, że TEE zdobywa świetne recenzje na całym świecie. Cóż z tego - wiele nie lubianych przeze mnie kapel takie recenzje zbiera. Ale co mnie bardziej zaciekawiło, to informacja, że TEE początkowo, pod trochę zmienioną nazwą był cover bandem. I wykonywał covery na przykład PFM i Area! W dodatku kolejne informacje głoszą, że na płycie dominuje brzmienie fletu. Czyli wszystkie składniki które powinny uszczęśliwić mnie, jako słuchacza i recenzenta wydają się być spełnione.

    Tak też jest w istocie.

    Na płycie znajduje się 6 długich numerów, które przy dobrej woli słuchacz, można by określić, jako tradycyjny prog. Najbliższy wczesnemu Camelowi chyba. Ale, też bardziej zawirowany... może po kolei.

    Cały album to podróż. Nie jak w przypadku Triany (uwaga - będzie złośliwość:)), podróż po Twoim życiu, a po prostu podróż. Po różnych zakątkach świata, którego mapę znajdujemy w książeczce płyty. Jest to taki lekko zniekształcony obraz dzisiejszej ziemi.

    Rozpoczynamy od terenów północnej Europy, choć dźwięki jakie zespół serwuje nam w utworze L'oiseau Bleu (Trans Europ Express) są bardzo pogodne i ciepłe. Właśnie takie Camelowe, z okresu Mirage, a może bardziej, ze Snow Goose, gdyż TEE nie umila nam życia tekstem śpiewanym. Jeśli pojawiają się wokalizy, to nie maja nam one nic konkretnego do przekazania i traktowane są jako kolejny instrument. Utwór nie nuży wcale, a podobne partie fletu słyszałem już w tym roku, na ostatniej płycie norweskiego Wobbler. Nie udaje się też chłopcom uciec od neo proga, ale to taki Marillionowy neo prog i trawię go bez problemu. Zresztą, słychać go i tak tylko w partiach klawiszy.
    Następnie przemieszczamy się tym Camelowym pociągiem... czy też może już na grzbiecie samego wielbłąda, na terytorium Chin wraz z utworem Nomad. Jesteśmy świadkami prawdziwie progowej uczty. Od orientalizmów, przez cudowny, balladowy fragment z gitarą akustyczną, fletem i bardzo ładnymi klawiszowymi plamami gdzieś w tle. W tym momencie cały neo prog gdzieś się schował, i powróciły lata siedemdziesiąte. Co prawda, Marillion znów się odzywa za chwilę i to mocno, ale to jakby słuchać Script For A Jester's Tear z dodatkową partią fletu...przez co w zasadzie wychodzi z tego bardziej Genesis:) Na koniec wracamy jeszcze do melodii znanej z początku, podczas której gitarzysta raczy nas solówką. Niestety, wydaje mi się, że ma trochę zbyt wyostrzone i wysokie brzmienie gitary, przez co sporo dźwięków, które wygrywa podczas popisów niknie w szumie talerzy i dźwiękach fletu.
    Sirocco Chase zabiera nas gdzieś do Honolulu. Tym razem już od samego początku gitarzysta zasypuje nas swymi Latimeryzującymi solówkami. Co bardzo mu się oczywiście chwali. Przy okazji nasunęła mi się mała dygresja... jak to jest, że w zespole, w którym na pierwszym planie słychać flet, flecista nie skomponował żadnego z utworów? Zapewne jest to wytłumaczalne, ale dość osobliwe. Ale nie ważne. Utwór rozwija się pięknie, słychać nawet zamiłowanie grupy, do grania tańców. Nie takich z przytupem, tylko ze stylem i gracją. Muszę też pochwalić sekcję rytmiczną. Szczególnie basistę, który lubi się wysunąć trochę ze schematu i zagrać jeden dźwięk więcej niż wydawało by się to potrzebne.
    Po siedmiu minutach trafiamy na linię Kazachstan-Mongolia. Col de L'Iseran choć przedstawia Mongolię w zbyt optymistycznym chyba świetle, jest najlepszym utworem na płycie. Już na samym początku pojawia się wyczekiwana wokaliza (tu w formie chóru), mamy też piękną partię gitary akustycznej i fletu oraz klawikordu (o ile mnie słuch nie myli). Po czym znów robi się Genesisowo, tylko, że w rytmie z '39 Queenu:). Folkowo bardzo się zrobiło. A ja jeszcze cały czas czekam, na te bardziej odjechane fragmenty. Gdzieś musi zaistnieć inspiracja Areą. Choć nawet nie tyle tego oczekuję, co mam nadzieję, że podczas tej podróży natrafię na fusion.
    Aurora przerzuca nas na Antarktykę. Ale dalej jest bardzo ciepło i spokojnie. Aż za ładnie momentami:) Niestety, w tym utworze zespół osiągnął trochę przez przypadek funkcję muzyki tła. Bo bardzo sympatyczne jest to co grają w tej chwili... tylko właśnie 'sympatyczne' i nic po za tym. Trochę przypomina ten numer klimat z płyty On An Island Gilmoura.
    Ostatni przystanek to city. Gdzieś na wschodzie Ameryki Północnej. I wreszcie jest fusion. Pojawia się na początku, choć później zostaje rozmyty przez klawisze i flet, ale powraca w środkowej części, za sprawą basu i właśnie... fletu:). Nie spodziewałem się tego, gdyż TEE to jednak zespół skoncentrowany na melodie, i skoro te wychodzą im najlepiej, to może faktycznie, niech nie szukają tożsamości gdzie indziej. Fusion pozostaje do samego końca. Czyżby panowie chcieli przez chwilę poudawać Ain Soph, który jest chyba niedoścignionym wzorem, jeśli chodzi o ten gatunek?

    The Earth Explorer sprawia mi wielką przyjemność. Może za mało badają różne rejony muzyczne, na co mogła by wskazywać nazwa, ale grają i tak bardzo fajnie. Ogrom melodii, nie pozwala na wyłapania wszystkich od razu i powoduje, ze wraca się do tej płyty. Wiadomo, że w latach siedemdziesiątych były lepsze zespoły... Gdyby to była płyta z tamtego okresu, postawił bym pewnie solidną czwórkę. Czuję się jednak w obowiązku, aby promować młode kapele, które czerpią z najlepszych źródeł i robią to dobrze. Dlatego stawiam 4,5 i czekam, co też TEE pokaże na następnym albumie.

    4,5/5 - na zachętę:)

    Rafał Ziemba niedziela, 03, maj 2009 16:47 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Rock Symfoniczny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.