Azure D'or

Oceń ten artykuł
(50 głosów)
(1979, album studyjny)
1. Jekyll and Hyde (4:38)
2. The Winter tree (3:02)
3. Only angels have wings (3:43)
4. Golden key (5:13)
5. Forever changing (4:48)
6. Secret mission (5:00)
7. Kalynda (a magical isle) (3:43)
8. The discovery (4:23)
9. Friends (3:30)
10. The flood at Lyons (4:57)

Czas całkowity: 42:47
- John Camp ( bass, pedals, acoustic guitar )
- Michael Dunford ( acoustic electric guitars, harp )
- Annie Haslam ( lead vocals )
- Terrence Sullivan ( drums, percussion )
- John Tout ( piano, keyboards )

1 komentarz

  • Michał Jurek

    Koniec lat siedemdziesiątych to nie był dobry czas dla jakiegokolwiek zespołu, który miał cokolwiek wspólnego z rockiem symfonicznym. Najpierw przez scenę muzyczną przetoczyła się rewolucja punkowa, dzięki której słuchacze i krytycy zaczęli patrzeć podejrzliwie na każdego, kto proponował więcej niż 3 akordy, a jak jakiś zespół nagrywał utwory dłuższe niż 4 minuty, był z góry skazany na ostracyzm. Wkrótce okazało się jednak, że konwencja 'dwa brzdęki na krzyż' jednak na dłuższą metę nie wystarczy i szeregi punkrockowców znacząco się przerzedziły, a ci, którzy zostali, zaczęli urozmaicać swoją muzykę. A że natura nie lubi próżni, wkrótce krótkotrwałą popularność zyskać mieli wymalowani dekadenci spod znaku new romantic, otaczający się baterią syntezatorów. Jak w tych warunkach radziły sobie zespoły symfoniczno-progresywne? Ano różnie. Większość próbowała dostosować się do nowej rzeczywistości i zmienić brzmienie tak, by przetrwać. Wiadomo, muzyka muzyką, ale jeść trzeba.
    Jedna z takich prób jest właśnie w moim odtwarzaczu: Renaissance 'Azure D'or' z 1979 roku. Album będący świadectwem mniej lub bardziej udanego nawiązywania do obowiązujących (wtedy) trendów. Żegnajcie 8-10 minutowe długasy! Króluje krótka, piosenkowa forma. Czy to jednak ABBA ze smyczkowymi aranżacjami, jak niekiedy pisano? Jednak nie, bo trudno się od ręki przestawić na pisanie dobrych popowych przebojów.
    Otwarcie jest całkiem sympatyczne. 'Jekyll and Hyde' zawiera dużo typowych dla Renaissance smyczkowych smaczków, ucho cieszy też zadziorna gitarowa gra pana Dunforda, a śpiew Annie Haslam jest jak zwykle anielski: 'Don't find yourself too late, now who's outside, inside, Jackyll and Hyde'. Udane nagranie, choć pan Tout niepotrzebnie aż tak bardzo wzbogaca je syntezatorowym brzmieniem. Następne w kolejności 'The Winter Tree' również nie odstaje: piękne akustyczne intro przekształca się w skoczną melodyjkę dobrą do pomachania nóżką, zwłaszcza przy refrenach, które uwypuklają ładnie zaaranżowane chórki. Nie da się jednak ukryć, że piosenka to dość błaha. Niestety, nagranie trzecie 'Only Angels Have Wings' skrywa prawdziwy koszmar. Śpiewa w nim pan Camp, zaś za muzykę odpowiedzialny jest jedynie pan Tout i jego syntezatorowe zastępy. No cóż, po latach brzmi to straszliwie topornie. Praktycznie nic się w tym nagraniu nie dzieje, partie instrumentów klawiszowych są przeraźliwie monotonne. Na szczęście 'Golden Key' to już powrót do bardziej renesansowych klimatów, cieszy ładna partia basu i delikatne brzmienie dwunastostrunowej gitary akustycznej, podobnie jak w następnym 'Forever Changing', w którym nawet syntezatory aż tak nie drażnią, ustępując pola gitarze. Następne 'Secret Mission' już tak udane nie jest. Znowu błahy skoczny rytm wspomagany bardzo obfitym wykorzystaniem syntezatorów, szczęściem w środkowej części nagrania coś się zaczyna kotłować, przyciągając uwagę. Bardzo ładna jest natomiast kolejna akustyczna perełka 'Kalynda' z uroczym, leniwym refrenem: gdzieś tam się kołaczą dalekie porównania do 'Ocean Gypsy'. W 'The Discovery' na początku mamy bardziej fortepianowe brzmienia, ale potem syntezatory atakują z całą siłą. I po co? Syntezatorami zaczyna się też kolejne nagranie: 'Friends'. Tu już mamy wycieczkę w stronę popu bez żadnych osłonek: błahy tekst i melodia, która jednym uchem wpada, drugim wypada, a lukier sączy się z głośników. Brrr! Nienajlepsze wrażenie zaciera nieco ostatni 'The Flood at Lyons', który zaczyna się fajnymi zmianami tempa, choć to tylko miłe złego początki, bo później mamy już raczej klepaninę. Nagranie broni się jednak udanym refrenem i chórkami. No i śpiew pani Haslam jest jak zawsze bardzo czysty.
    'Azure D'or' z pewnością nie należy do najbardziej udanych płyt w dyskografii Renaissance. Jak na mój gust, nagrania są zbyt uproszczone aranżacyjnie, jakby na siłę chciano nadać im przebojowy sznyt. No i te wszędobylskie syntezatory, brzmiące w każdym nagraniu niemal tak samo... Szkoda, że pan Tout nie pozostał przy fortepianie, wówczas te nagrania z pewnością zyskałyby większego blasku. Można po 'Azure D'or' sięgnąć, zwłaszcza że remaster jest dostępny po bardzo niewygórowanej cenie, ale jakichś niezapomnianych przeżyć nie ma co oczekiwać. Ot, ładna, wygładzona płyta, oparta na syntezatorowych brzmieniach. Renaissance liczyli, że dzięki 'Azure D'or' pozyskają nowe grono słuchaczy. A że tak się nie stało, to na następnych płytach zespół jeszcze bardziej podążył popowo noworomantycznym tropem (Annie Haslam nawet natapirowała włosy :-)), nie dostrzegając jednak, że moda na new romantic przemija i nikt nie będzie już takimi produkcjami zainteresowany. Nic więc dziwnego, że powstały wówczas naprawdę nieudane płyty, a w 1983 roku Renaissance ostatecznie się rozpadł.
    'Azure D'or' to płyta, po którą jeszcze warto sięgnąć, w odróżnieniu od następnych Camera Camera i Time-Line, i dlatego ocenią ją na:

    3/5 z małym plusem

    Michał Jurek piątek, 05, listopad 2010 18:40 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Rock Symfoniczny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.