Po wydaniu znakomitego koncertu z orkiestrą symfoniczną ([i]'Live In Concert with the Edmonton Symphony Orchestra'[/i]), [b]Gary Brooker[/b] i koledzy postanowili pójść za ciosem. I kiedy cios ten już wyprowadzili, wielu miłośników progrocka poczuło się jak Endrju Gołota w walce z Lennonem Lewisem. Nokaut.
Ciągotki do współpracy z orkiestrą [i]Procole[/i] mieli od zawsze. Sposób, w jaki najlepiej wkomponować rockowy band w kilkudziesięcioosobowy zespół śpiewaków i muzyków symfonicznych przetestowali na większą skalę wspomnianym już koncercie, a na [i]'Grand Hotel'[/i] ostatecznie doszlifowali. Dzięki temu hotel Grand stał się dla przyszłych pokoleń muzyków niedoścignionym wzorcem tego, jak powinien współbrzmieć zespół rockowy i orkiestra. Oto rock symfoniczny w całej swojej okazałości!
Płytę otwiera wspaniały utwór tytułowy. Najpierw mamy podniosłe dźwięki fortepianu i takiż śpiew pana Brookera, subtelnie wspomaganego przez chór. Po kilku minutach pałeczkę przejmuje orkiestra, ciesząc uszy nagłymi zmianami tempa i melodii. W utwór wpleciono też patetyczne, choć krótkie solo gitarowe nowego muzyka w składzie, czyli pana Grabhama. Dzieje się więc wiele. Jak napisano we wkładce do remastera z 2009 roku, aż dziw, że tyle motywów muzycznych upakowano do jednego, niespełna sześciominutowego nagrania. A wszystko podbudowane jest posępnym, dekadenckim tekstem Keitha Reida:
Boże, jak ja dawno tego nie słuchałem! Będzie chyba z dziesięć lat! Nie wiem co mnie nagle tchnęło, żeby słuchać tego albumu, ot, tak jakoś się za niego wziąłem. I efekt jest taki, że mi się zabrało na wspominki. Grand Hotel, to była jedna z pierwszych płyt, których słuchałem świadomie, co sprawia, że mój stosunek do niej jest niezwykle osobisty. Z całą pewnością jest to jeden z najważniejszych albumów w moim życiu.
Zrobiłem sobie wczoraj taką listę płyt, które dawno temu ukształtowały mój gust. I postanowiłem, że o każdej z nich napiszę kilka zdań. Sentymentalne będą te moje recenzje, a w dodatku będą dotyczyły płytoteki trzynastoletniego Bartusia, która jednak różniła się wyraźnie od tego, czego słucham obecnie. Ale zdaje mi się, że dobrze mi to zrobi, bo wygładzi nieco obraz zasłuchanego w awangardowe dysonanse cudaka, który pewnie nie odbiega jakoś drastycznie od rzeczywistości, niemniej jednak kryje się w nim pewna przesada.
No to zaczynamy!
Nie pamiętam ile mogłem wtedy mieć lat. 12? 13? Na pewno nie więcej. Pewnego razu Mama zawołała mnie przed radioodbiornik, bo akurat leciała audycja, która mogła mnie zaciekawić. Zaczynałem wtedy wychodzić poza muzykę Beatlesów, znałem już Pink Floyd, Led Zeppelin, Deep Purple plus kilka innych, równie podstawowych bandów i cały czas szukałem nowych dla siebie rzeczy. Pojęcia nie mam co to mogła być za audycja, ale pamiętam, że pojawiła się w niej nazwa Procol Harum. Wiedziałem już o tej kapeli, ale nigdy ich nie słyszałem, więc chętnie nadstawiłem ucha. Pan Radiowiec puścił dwa kawałki: Grand Hotel i Fires (Which Burn Brightly). Kompletnie mnie to rozwaliło! Młodsi czytelnicy nie rozumieją jakie cierpienie wiązało się kiedyś z zakochaniem w kawałku, którego nie ma się w swoich zbiorach. Nie można było ściągnąć tego z netu, ani posłuchać na Youtubie. Nie można było wejść do sklepu i zamówić, bo płyty były drogie, a zarobki marne. Zresztą wtedy kupowałem niemal wyłącznie kasety, o które nieraz było naprawdę ciężko.
Ci nieco starsi pamiętają zdobywanie muzyki pocztą pantoflową. Dzwoniło się do odpowiednich znajomych, oni dzwonili do swoich i w końcu, nieraz po kilku miesiącach trafiała do nas przegrywana kaseta dziewięćdziesiątka z odręcznie napisanym wykonawcą i tytułem nagrania. I z jednej strony trzeba przyznać, że rozrzewnienie, które czuję na wspomnienie tego typu praktyk jest idiotyczne, ale też miało to jedną zasadniczą zaletę. Mianowicie, kiedy w końcu człowiek dostawał album, którego poszukiwał, spędzał z nim bardzo wiele czasu i dokładnie go przesłuchiwał. Nie było wówczas mowy o tym, żeby posłuchać płyty raz i cisnąc ją w kąt. Po takiej walce, takich staraniach, żeby ją w końcu dostać katowało się album na okrągło. Mam wrażenie, że tamto podejście owocowało większym zrozumieniem dla muzyki, również tej nieco mniej przystępnej.
Mój pierwszy Grand Hotel zajmował stronę B przegrywanej kasety (na stronie A był koncert z ESO). Kasetę podarował mi wujek, który, szczęśliwy, że młode pokolenie sięga po stary prog wprowadził mnie w tą muzykę.
Dzisiaj, kiedy trochę dokładniej znam dokonania Procol Harum mogę powiedzieć, że Grand Hotel był świetnym wyborem. Ta muzyka dla dzieciaka jest idealna! Bardzo melodyjna, ale daleka od prostactwa różnych Nightwishów. Piękne, niezwykle intymne brzmienie i nastrój pozwalają nieobytemu słuchaczowi bardzo gładko wejść w świat progresywnego rocka. No i, trzeba przyznać, że na tym albumie znajdują się po prostu dobre, rockowe piosenki. Jest trochę nadmiernego nadymania się w T.V. Cesar czy utworze tytułowym, czasami może się to wydać zanadto popowe, poza tym czerpiący z korzeni rocka A Souvenir of London może się początkującym słuchaczom wydać niezrozumiały. Jednak w ogólnym rozrachunku album jest świetnym zaproszeniem do całego progresu, kształtuje wrażliwość na dźwięk i co ważne zapewnia wszystkie przyjemności, których młody człowiek od muzyki oczekuje, a jednocześnie nie otępia go łomotem bezsensownie ostrych riffów i melodyjek żywcem wyjętych z reklamy lodów. Procol Harum prezentuje tutaj muzykę aspirującą do bycia czymś więcej niż prostym, rozrywkowym rockiem, ale jednocześnie nie udaje, że to filharmonia i nie robi dzieciakom wody z mózgów. To wszystko sprawia, że kiedy kilka dni temu odpaliłem Grand Hotel po wieloletniej przerwie, słuchałem tego nie z samego tylko sentymentu.
Po latach, mój odbiór tego materiału jest inny, niż kiedy miałem 13 lat. Słyszę, że jest w tej muzyce odrobinę przesady, nie zachwyca mnie to tak, jak wtedy. Numer tytułowy i Fires (Which Burn Brightly) wydają mi się jednak nieco pretensjonalne i pewnie gdybym usłyszał je właśnie po raz pierwszy byłbym wobec nich surowszy. Dzisiaj największe wrażenie robi na mnie A Rum Tale - urocza, nastrojowa piosenka pop zaaranżowana na pianino i wokal, odbiegająca od cechującego większą część albumu monumentalizmu. Ale powiem wam, że daleki jestem od rozczarowania tym wydawnictwem. Kiedy go słucham, czuję się jakbym znowu był dzieckiem. I myślę, że ma to dużo większe znaczenia, niż te wszystkie moje dorosłe wątpliwości.