Grand Hotel

Oceń ten artykuł
(785 głosów)
(1973, album studyjny)
1. Grand Hotel (6:10)
2. Toujours l'Amour (3:31)
3. A Rum Tale (3:20)
4. T.V. Ceasar (5:52)
5. A Souvenir of London (3:23)
6. Bringing Home The Bacon (4:21)
7. For Liquorice John (4:27)
8. Fires (Which Burnt Brightly) (5:10)
9. Robert's Box (4:45)

Czas całkowity : 40:59
- Gary Brooker ( lead vocals, piano, orchestration )
- Alan Cartwright ( bass )
- Chris Copping ( organ )
- Mick Grabham ( guitars )
- Keith Reid ( words )
- Barrie James Wilson ( drums, 22 mandolins )

oraz:
- Dave Ball ( spoons (5) )
- Denny Brown ( spoons (5) )
- Christianne Legrand ( soprano voice (8) )
- The Pahene Recorder Ensemble (6)

2 komentarzy

  • Michał Jurek

    Po wydaniu znakomitego koncertu z orkiestrą symfoniczną ([i]'Live In Concert with the Edmonton Symphony Orchestra'[/i]), [b]Gary Brooker[/b] i koledzy postanowili pójść za ciosem. I kiedy cios ten już wyprowadzili, wielu miłośników progrocka poczuło się jak Endrju Gołota w walce z Lennonem Lewisem. Nokaut.
    Ciągotki do współpracy z orkiestrą [i]Procole[/i] mieli od zawsze. Sposób, w jaki najlepiej wkomponować rockowy band w kilkudziesięcioosobowy zespół śpiewaków i muzyków symfonicznych przetestowali na większą skalę wspomnianym już koncercie, a na [i]'Grand Hotel'[/i] ostatecznie doszlifowali. Dzięki temu hotel Grand stał się dla przyszłych pokoleń muzyków niedoścignionym wzorcem tego, jak powinien współbrzmieć zespół rockowy i orkiestra. Oto rock symfoniczny w całej swojej okazałości!
    Płytę otwiera wspaniały utwór tytułowy. Najpierw mamy podniosłe dźwięki fortepianu i takiż śpiew pana Brookera, subtelnie wspomaganego przez chór. Po kilku minutach pałeczkę przejmuje orkiestra, ciesząc uszy nagłymi zmianami tempa i melodii. W utwór wpleciono też patetyczne, choć krótkie solo gitarowe nowego muzyka w składzie, czyli pana Grabhama. Dzieje się więc wiele. Jak napisano we wkładce do remastera z 2009 roku, aż dziw, że tyle motywów muzycznych upakowano do jednego, niespełna sześciominutowego nagrania. A wszystko podbudowane jest posępnym, dekadenckim tekstem Keitha Reida:

    'One more toast to greet the morn, the wine and dine have danced till dawn...'

    Następne w kolejce, [i]'Toujours l'Amour'[/i], zbudowano na dynamicznych partiach organów i fortepianu, które to zresztą instrumentarium dominuje na całej płycie. Ale i pan Grabham dostaje chwilę, żeby pokazać swoje umiejętności gitarowe. Wesołe granie kontrastuje z wcale niewesołym tekstem:
    'She took all the pleasure and none of the pain
    All of the credit and none of the blame
    I came home to an empty flat
    She'd left me a note and taken the cat'

    Z kolei balladę [i]'A Rum Tale'[/i] zaczyna jakby walczykowaty motyw, na tle którego pan Brooker ponownie snuje opowieść o zgubnych skutkach uczuć:
    'She's swallowed my secret, and taken my name, to follow my footsteps and knobble me lame'.
    Ponownie zwraca uwagę niezwykłe współbrzmienie fortepianu i organów Hammonda. Z lekka dekadencki klimat podtrzymuje też [i]'T.V. Caesar'[/i], będący w warstwie tekstowej niczym innym, tylko jakże celną antycypacją ery tabloidów i różnych big brotherów. Świetnie też wpleciono w to nagranie orkiestrowe aranżacje, przeplatając je ostrymi dźwiękami gitary i agresywną grą Brookera na fortepianie. Nie zapomniano też o odpowiednim rozciągnięciu sola na Hammondach. [i]'A Souvenir of London'[i] wyróżnia przede wszystkim akustyczne brzmienie i mnogość mandolin (22, jak głosi opis na okładce), choć nie ratuje ona tej dość błahej w wersji muzycznej i tekstowej piosenki. Na szczęście to tylko jednorazowy, pastiszowy wyskok, bo już [i]'Bringing Home the Bacon'[/i] urzeka zadziornym solem gitarowym i agresywnym brzmieniem fortepianu i hammondów. A potem nadciąga trzyutworowy le grande finale. Najpierw wspaniały, smutny pożegnalny hymn dla zmarłego przyjaciela, czyli [i]'For Liqourice John'[/i]. Nostalgiczny śpiew Gary'ego Brookera przeplata się tu z łkającymi dźwiękami fortepianu. Potem prawdziwe opus magnum Procol Harum: nagranie [i]'Fires (Which Burn Brightly)'[/i]. Trudno opisać uczucia, które towarzyszą słuchaniu majestatycznego śpiewu Gary'ego Brookera i wspaniałej, czystej, wysokiej i lekko jazzującej wokalizy Christianne Legrand*, która zabiera nas gdzieś hen w niebiosa. A gra Brookera na fortepianie sięga absolutu, piękniej już zagrać nie można. Prawdziwa perła, z okraszona przepięknym, jakże smutnym tekstem pana Reida:
    'Let down the curtain, and exit the play
    The crowds have gone home and the cast sailed away
    Our flowers and feathers as scarring as weapons
    Our poems and letters have turned to deceptions'

    Podstawową część płyty zamyka [i]'Robert's Box'[/i]. Tu z kolei Procol Harum kieruje się w stronę rockowo-wodewilową, ale na szczęście niezbyt nachalnie. Nagranie broni się świetnym refrenem, i takimiż chórkami, okraszonymi bardzo głębokim, basowym wręcz, wokalem. Zamyka je patetyczna partia organów, fortepianu i gitary.
    Na remasterze można dodatkowo znaleźć wersję utworu tytułowego i [i]Bringing Home the Bacon[/i] bez towarzyszenia orkiestry. Można się przekonać, że nie brzmią wiele gorzej, niż te ostatecznie zamieszczone na płycie w 1973 roku.
    [b]'Grand Hotel'[/b] to klasyka, już nie tylko rocka progresywnego, ale muzyki w ogóle, i to bez podziału na rozrywkową i klasyczną. Wstyd nie posłuchać, wstyd nie mieć! Nawet ocena 5/5 nie oddaje wielkości tego albumu.
    I tylko szkoda, że po jego nagraniu Gary Brooker i kompania znudzili się współpracą z orkiestrą i zaczęli nagrywać płyty bardziej rockowe. I o wiele słabsze. Magia hotelu Grand gdzieś się ulotniła, a wkrótce rozpadł się też sam zespół.
    *siostra Michela Legranda, genialnego autora muzyki filmowej. Kto oglądał, na przykład, Posłańca, wie, o czym mowa...

    Michał Jurek wtorek, 01, luty 2011 15:16 Link do komentarza
  • Bartosz Michalewski

    Boże, jak ja dawno tego nie słuchałem! Będzie chyba z dziesięć lat! Nie wiem co mnie nagle tchnęło, żeby słuchać tego albumu, ot, tak jakoś się za niego wziąłem. I efekt jest taki, że mi się zabrało na wspominki. Grand Hotel, to była jedna z pierwszych płyt, których słuchałem świadomie, co sprawia, że mój stosunek do niej jest niezwykle osobisty. Z całą pewnością jest to jeden z najważniejszych albumów w moim życiu.

    Zrobiłem sobie wczoraj taką listę płyt, które dawno temu ukształtowały mój gust. I postanowiłem, że o każdej z nich napiszę kilka zdań. Sentymentalne będą te moje recenzje, a w dodatku będą dotyczyły płytoteki trzynastoletniego Bartusia, która jednak różniła się wyraźnie od tego, czego słucham obecnie. Ale zdaje mi się, że dobrze mi to zrobi, bo wygładzi nieco obraz zasłuchanego w awangardowe dysonanse cudaka, który pewnie nie odbiega jakoś drastycznie od rzeczywistości, niemniej jednak kryje się w nim pewna przesada.

    No to zaczynamy!

    Nie pamiętam ile mogłem wtedy mieć lat. 12? 13? Na pewno nie więcej. Pewnego razu Mama zawołała mnie przed radioodbiornik, bo akurat leciała audycja, która mogła mnie zaciekawić. Zaczynałem wtedy wychodzić poza muzykę Beatlesów, znałem już Pink Floyd, Led Zeppelin, Deep Purple plus kilka innych, równie podstawowych bandów i cały czas szukałem nowych dla siebie rzeczy. Pojęcia nie mam co to mogła być za audycja, ale pamiętam, że pojawiła się w niej nazwa Procol Harum. Wiedziałem już o tej kapeli, ale nigdy ich nie słyszałem, więc chętnie nadstawiłem ucha. Pan Radiowiec puścił dwa kawałki: Grand Hotel i Fires (Which Burn Brightly). Kompletnie mnie to rozwaliło! Młodsi czytelnicy nie rozumieją jakie cierpienie wiązało się kiedyś z zakochaniem w kawałku, którego nie ma się w swoich zbiorach. Nie można było ściągnąć tego z netu, ani posłuchać na Youtubie. Nie można było wejść do sklepu i zamówić, bo płyty były drogie, a zarobki marne. Zresztą wtedy kupowałem niemal wyłącznie kasety, o które nieraz było naprawdę ciężko.

    Ci nieco starsi pamiętają zdobywanie muzyki pocztą pantoflową. Dzwoniło się do odpowiednich znajomych, oni dzwonili do swoich i w końcu, nieraz po kilku miesiącach trafiała do nas przegrywana kaseta dziewięćdziesiątka z odręcznie napisanym wykonawcą i tytułem nagrania. I z jednej strony trzeba przyznać, że rozrzewnienie, które czuję na wspomnienie tego typu praktyk jest idiotyczne, ale też miało to jedną zasadniczą zaletę. Mianowicie, kiedy w końcu człowiek dostawał album, którego poszukiwał, spędzał z nim bardzo wiele czasu i dokładnie go przesłuchiwał. Nie było wówczas mowy o tym, żeby posłuchać płyty raz i cisnąc ją w kąt. Po takiej walce, takich staraniach, żeby ją w końcu dostać katowało się album na okrągło. Mam wrażenie, że tamto podejście owocowało większym zrozumieniem dla muzyki, również tej nieco mniej przystępnej.

    Mój pierwszy Grand Hotel zajmował stronę B przegrywanej kasety (na stronie A był koncert z ESO). Kasetę podarował mi wujek, który, szczęśliwy, że młode pokolenie sięga po stary prog wprowadził mnie w tą muzykę.

    Dzisiaj, kiedy trochę dokładniej znam dokonania Procol Harum mogę powiedzieć, że Grand Hotel był świetnym wyborem. Ta muzyka dla dzieciaka jest idealna! Bardzo melodyjna, ale daleka od prostactwa różnych Nightwishów. Piękne, niezwykle intymne brzmienie i nastrój pozwalają nieobytemu słuchaczowi bardzo gładko wejść w świat progresywnego rocka. No i, trzeba przyznać, że na tym albumie znajdują się po prostu dobre, rockowe piosenki. Jest trochę nadmiernego nadymania się w T.V. Cesar czy utworze tytułowym, czasami może się to wydać zanadto popowe, poza tym czerpiący z korzeni rocka A Souvenir of London może się początkującym słuchaczom wydać niezrozumiały. Jednak w ogólnym rozrachunku album jest świetnym zaproszeniem do całego progresu, kształtuje wrażliwość na dźwięk i co ważne zapewnia wszystkie przyjemności, których młody człowiek od muzyki oczekuje, a jednocześnie nie otępia go łomotem bezsensownie ostrych riffów i melodyjek żywcem wyjętych z reklamy lodów. Procol Harum prezentuje tutaj muzykę aspirującą do bycia czymś więcej niż prostym, rozrywkowym rockiem, ale jednocześnie nie udaje, że to filharmonia i nie robi dzieciakom wody z mózgów. To wszystko sprawia, że kiedy kilka dni temu odpaliłem Grand Hotel po wieloletniej przerwie, słuchałem tego nie z samego tylko sentymentu.

    Po latach, mój odbiór tego materiału jest inny, niż kiedy miałem 13 lat. Słyszę, że jest w tej muzyce odrobinę przesady, nie zachwyca mnie to tak, jak wtedy. Numer tytułowy i Fires (Which Burn Brightly) wydają mi się jednak nieco pretensjonalne i pewnie gdybym usłyszał je właśnie po raz pierwszy byłbym wobec nich surowszy. Dzisiaj największe wrażenie robi na mnie A Rum Tale - urocza, nastrojowa piosenka pop zaaranżowana na pianino i wokal, odbiegająca od cechującego większą część albumu monumentalizmu. Ale powiem wam, że daleki jestem od rozczarowania tym wydawnictwem. Kiedy go słucham, czuję się jakbym znowu był dzieckiem. I myślę, że ma to dużo większe znaczenia, niż te wszystkie moje dorosłe wątpliwości.

    Bartosz Michalewski wtorek, 01, luty 2011 15:16 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Rock Symfoniczny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.