A+ A A-

Dust and Dreams

Oceń ten artykuł
(178 głosów)
(1991, album studyjny)
1. Dust Bowl (1:54)
2. Go West (3:42)
3. Dusted Out (1:35)
4. Mother Road (4:15)
5. Needles (2:34)
6. Rose of Sharon (4:48)
7. Milk n' Honey (3:30)
8. End Of The Line (6:52)
9. Storm Clouds (2:06)
10. Cotton Camp (2:55)
11. Broken Banks (0:34)
12. Sheet Rain (2:14)
13. Whispers (0:52)
14. Little Rivers And Little Rose (1:56)
15. Hopeless Anger (4:57)
16. Whispers in the Rain (2:54)

Czas całkowity: 47:57
- Andrew Latimer - guitars, flute, vocals, keyboards
- Colin Bass - bass
- Tom Scherpenzeel / keyboards
- Don Harriss - keyboards
- Paul Burgess - drums
- Christopher Bock - drums
  oraz:
- Neil Panton - oboe
- Kim Venaas - timpani, harmonica
- John Burton - French horn
- David Paton - vocals
- Mae McKenna - vocals
Więcej w tej kategorii: « Rain Dances Never let Go »

1 komentarz

  • Bartek Chocholski

    Niespecjalnie byłem przekonany do muzyki Camel przy pierwszych z nią kontaktach. Była to bodajże płyta pierwsza i The Snow Goose, a ja byłem wtedy bardzo młody. Nie tak dawno temu postanowiłem po raz kolejny dotknąć tego zespołu. Los jakoś dziwnie padł na album Dust And Dreams. Album zasadniczo oceniany przez krytyków jako przeciętny, a i przez zwykłych słuchaczy niezbyt doceniany. Nie spodziewając się niczego wielkiego i niezapomnianego, po raz kolejny w życiu odkryłem jedną ze swoich ulubionych rockowych płyt.

    Dust And Dreams składa się z 16, zazwyczaj krótkich, utworów. Andy Latimer lubował się zwykle w długich, rozbudowanych kompozycjach progrockowych. Tutaj natomiast każdy malutki element tworzy większą układankę. Niezwykle piękną i smutną układankę zlepków fragmentów życia, wspominek i uczuć towarzyszących oglądaniu zdjęć, które już dawno pokrył kurz. Każdy z utworów to jedna, pojedyncza kartka z kalendarza człowieka obdarzonego wyjątkową wrażliwością. Jak już pisałem wcześniej, nie uświadczymy tu długich rozbudowanych partii solowych. Zasadniczo możemy uznać tu podział na utwory dłuższe - z wokalami, oraz krótsze, instrumentalne przerywniki. Te drugie pozwolę sobie ominąć, ponieważ akurat ten album oceniam głównie przez pryzmat jego opowieści, a o warstwie muzycznej napisać wystarczy tyle, że jest to kawał porządnego progrockowego grania najwyższych lotów i nikt kto zna i lubi ten rodzaj rocka nie powinien być rozczarowany. To w końcu Camel tak? (dla nadpobudliwych od razu wystawię swoją ocenę - 5/5).

    Pierwszym dużym numerem jest Go West. Wspomnienia chłopca wychowanego w małej mieścinie, który razem z rodzicami wyjeżdża szukać chleba i szczęścia w Kalifornii, gdzie czeka na nich mnóstwo pracy i gdzie nigdy nie jest zimno. Soundtrack do głównej fabuły to głównie bardzo subtelne i precyzyjnie wyważone, oszczędne partie klawiszowe. Mother Road przenosi nas na tylny fotel samochodu, którym jadą. Chłopak oprócz rodziców ma jeszcze brata. Mają przy sobie 155 dolarów. Nie wiedzą czy dojadą, czy stary Hudson Super Six nagle nie odmówi posłuszeństwa. Tylko wiara pcha ich do przodu i pomaga zrozumieć nagłe zmiany i zaakceptować obecną sytuację. Wiara i miłość, którą są do siebie wypełnieni. Muzycznie Camel pokazuje tu taki lekko gilmourowo-watersowy pazur. Bass sobie pulsuje, gitara zaczyna się rozkręcać. Wszystko idealnie wyważone, bez zbędnych improwizacji, same konkrety. W Rose Of Sharon dowiadujemy się, że kobieta oczekuje dziecka. Budzi się w nocy i z jednej strony jest podekscytowana nowym życiem, możliwościami. Z drugiej jednak obawia się, że zostanie sama gdy jej partner leżący obok zacznie pracować. Pytany o przyszłość nie jest w stanie odpowiedzieć, bo nie może jej przewidzieć. Dialog kończy się decyzją, że wyjeżdża, bo nie ma innego wyjścia. Mogę tylko przypuszczać, że zrobiliśmy krok w czasie i tym mężczyzną jest chłopiec jadący z rodzicami do Ameryki. Teraz sam zostaje zmuszony do nieoczekiwanych zmian, tak jak lata temu jego rodzice, koło się zamyka. Muzyka nadal jest tłem tej przepełnionej smutkiem i wiarą opowieści. W dalszym ciągu przyjemnie przygrywają klawisze i gitara. End Of The Line ukazuję wewnętrzne przeżycia naszego bohatera, w chwilę po opuszczeniu ciepłego łóżka w pogoni za pracą. Spotyka on ludzi podobnych do niego, szukających swojego miejsca na ziemi. Przemieszczających się codziennie, by jakoś związać koniec z końcem. Z nieznikającą z twarzy desperacją szukają swoich marzeń, pracy, domów, rzadko je znajdując. Sami ze swoimi problemami, bez niczyjej pomocy. Ten utwór jest ostatnim posiadającym w sobie widzialne linijki tekstu. Później czekają nas kolejne etapy instrumentalne, z których możemy jedynie domyślać się co spotkało bohatera opowieści. Według mnie zaciągnął się do wojska, pisał do domu listy na czymkolwiek na czym udało się coś nabazgrać. Jego żona urodziła córkę, której dała na imię Rose, czyli tak jak sama się nazywała. Codziennie modliła się, aby jej mąż w końcu przestał walczyć i wrócił domu. W pewnym momencie listy przestały dochodzić. Mijał czas, Rose straciła resztki swojej wiary, a On zginął walcząc za kraj, który w żaden sposób nie pomógł żyć jemu i jego rodzinie.
    Myślę, że było właśnie tak, choć wolałbym w to nie wierzyć.

    Bartek Chocholski niedziela, 14, listopad 2010 11:37 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Rock Symfoniczny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.