Dwa lata po debiucie, Bo Hansson „dołożył do pieca” coś na kształt drugiej części . „Kapelusz czarodzieja” miał nawiązywać klimatem i tematyką do Władcy Pierścieni. Ale nie nawiązał…. Owszem, powstała płyta również bardzo dobra, miejscami wręcz porywająca, ale zniknęła magia , klimat i duchowość. Zniknęła atmosfera baśni… Tym nie mniej jest to płyta bardzo dobra, jedna z niewielu, które stworzyły legendę skandynawskiego progresu lat 70-tych. W odróżnieniu do „jedynki” tu już są świetne solówki, zarówno gitarowe jak i klawiszowe, są doskonałe „pomysły” , zmiany rytmu, tempa i klimatu. Są też bardzo dobre linie melodyczne i odważne wycieczki w stronę improwizacji niemal jazzrockowych… To naprawdę bardzo dobra muzyka, i bardzo dobra płyta, tylko niefortunnie reklamowana jako „druga część” genialnego SAGAN om RINGEN. Muzycznie jest nawet ciekawsza, lepiej zaaranżowana i zdecydowanie lepiej nagrana. Doszedł drugi klawiszowiec, doszedł zawodowy gitarzysta i całkiem sprawny perkusista… Efekty musiały przyjść. Mamy tu 11 utworów, 46 minut muzyki. Znów pięknej, delikatnej , klimatycznej, czysto instrumentalnej, niemal ilustracyjnej… Obie płyty Bo Hanssen’a często były porównywane do wczesnych osiągnięć Oldfield’a. O ile jednak w muzyce Mike’a było wiele ciepła liryki irlandzkiej, która była „motorem handlowym” tych płyt , to u Bo była surowość i chłód Północy, niezrozumiane przez ówczesną Europę…. Dopiero dziś, mając możliwość poznania, doceniamy te płyty tak jak na to zasługują…. Oczywiście moim, jak zwykle, cholernie subiektywnym zdaniem…