Błąd
  • JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 158
A+ A A-

Fly From Here

Oceń ten artykuł
(338 głosów)
(2011, album studyjny)
1. Fly From Here - Overture (1:53)
2. Fly From Here - Pt I - We Can Fly (6:00)
3. Fly From Here - Pt II - Sad Night At The Airfield (6:41)
4. Fly From Here - Pt III - Madman At The Screens (5:16)
5. Fly From Here - Pt IV - Bumpy Ride (2:15)
6. Fly From Here - Pt V - We Can Fly (reprise) (1:44)
7. The Man You Always Wanted Me To Be (5:07)
8. Life On A Film Set (5:01)
9. Hour Of Need (3:07)
10. Solitaire (3:30)
11. Into The Storm (6:54)
- Chris Squire (bass guitar, vocals)
- Steve Howe (guitars, vocals)
- Alan White (drums)
- Geoff Downes (keyboards)
- Benoit David (lead vocals)
- Trevor Horn (vocals)

3 komentarzy

  • Bartosz Michalewski

    Ze wszystkich progresywnych gigantów zespół Yes upadł najniżej. Wiele kapel, w latach 70. wybitnych, ma w na swoim koncie kilka płyt koszmarków, wielu dawnych bożyszczy z czasem mocno spuściło z tonu. Cóż, nie da się przez całą karierę być w życiowej formie. Różnica między Genesis, Pink Floyd, Gentle Giant czy Camel a Yes polega na tym, zespół Chrisa Squire'a jak się potknął w drugiej połowie lat 80., tak leży do dziś. W zasadzie każdym nowym albumem po 90125 zespół przypomina, że jest na dnie. Czyli, jakby nie patrzeć, przez większą część swej kariery Yes nagrywa szajs. Czy nowy album nawiązuje do tej tradycji?

    Oczywiście! Fly From Here to kolejny z rzędu, słaby album Yes. Zespół już dawno udowodnił, że resztki swojego potencjału pop-rockowego wyczerpał na Big Generator. Poprzedni album - Magnification - który brzmiał, jakby Piotr Rubik grał rocka progresywny przekonał mnie, że Yes powinni się byli rozwiązać dawno temu, bo prog w ich wykonaniu jest karykaturą gatunku. A czego dowodzi Fly From Here? Pojęcia nie mam. Może tego, że dziadkom wydaje się, że cały czas są w pełni sił? Jeżeli tak, to mam nadzieję, że ten album pozbawił ich złudzeń i kolejnego gniota pod szyldem Yes już nie będzie.

    Fly From Here brzmi, jakby jakiś totalnie podrzędny, współczesny zespolik retro art rockowy kopiował klasyczne Yes. I nawet mogę się zgodzić, że w miarę udało się skopiować jego styl, tylko, że różnica poziomu pomiędzy Close to The Edge a tym czymś jest gigantyczna. Nowy album jest nudny jak flaki z olejem, kompletnie bez wyrazu, brak na nim jakiegokolwiek motywu, który zapadałby w pamięć, nowy wokalista nie dość, że bezczelnie podrabia Jona Andersona, to jeszcze robi to wyjątkowo marnie. Na płycie jest jakaś niby suita, która sprowadza się do tego, że sześć pierwszych kawałków z płyty ma w tytułach przedrostek "Fly From Here" - poza tym nie łączy ich absolutnie nic, gdyby je przemieszać nikt by nawet nie zauważył. Oczywiście, płyta mogłaby być jeszcze gorsza, tylko, że to naprawdę nie jest żadna okoliczność łagodząca dla 47 minut dennej, kompletnie niepotrzebnej muzyki.

    Zresztą, czy to naprawdę kogokolwiek dziwi? Proszę spojrzeć jaki jest to zespół. Chris Squire, Steve Howe, Alan White - trzech kompletnie wypalonych muzyków, których data przydatności do czegokolwiek upłynęła kilka dekad temu. Do tego Geoff Downes - klawiszowiec arcypotwornej grupy Asia, Benoit David - wokalista wyciągnięty... z coverbandu Yes (!), producentem został Trevor Horn - i rzeczywiście produkcja nie jest zła, tylko że, naprawdę, kupa podana na schludnym talerzu nie staja się bardziej apetyczna.

    Fly From Here to nędzny album nędznego zespołu. Przykro to pisać, bo Yes ma na swoim koncie wiele fenomenalnych albumów, ale w muzyce, tak jak w footballu nazwiska i tytuły przecież nie grają. Szkoda, że tak zasłużeni muzycy jak Squire, Howe i White pod tak znakomitym szyldem serwują nam taką tandetę. Zespół od lat zachowuje się jak hazardzista - chce się odegrać za wszystkie poprzednie klęski, wraca do gry i pogrąża się jeszcze bardziej. Yes od wielu lat jest artystycznym bankrutem, który powinien zostać rozwiązany 25 lat temu. Jest już za późno, żeby wyjść z tego wszystkiego z twarzą, ale naprawdę Panie Squire, miej Pan litość, ciszej nad tą trumną...

    Bartosz Michalewski środa, 09, listopad 2011 12:35 Link do komentarza
  • Aleksander Król

    A więc stało się! Sam przeciw światu, sam przeciw wszystkim. Trudno, widać taki mój los... Nowa płyta YES. Album długo oczekiwany, krótko słuchany i długo obszczekiwany z każdej strony. Czy słusznie? I teraz kij w mrowisko - moim (cholernie subiektywnym) zdaniem - NIE! Ten album jak chyba żaden inny album Yesów podzielił fanów. 10 lat oczekiwań zaostrzyło apetyty, każdy oczekiwał czegoś. No właśnie - czego?! Jedni chcieli kolejnego Cloce to the Edge, inni kolejnych Opowieści Topograficznych, jeszcze inni liczyli na kontynuację Dramy. Bo przecież TAKI zespół MUSIAŁ światu udowodnić swoją klasę. Otóż nie musiał! Klasę udowodnił 30 lat temu, potem umiejętnie budował swoją legendę, spokojnie tworząc Wielką Muzykę. A że ona nie wszystkim smakuje tak samo...? Trudno! Nie ma obowiązku słuchania. Yes wszedł w rok 2011 z podniesioną głową wydając DOSKONAŁY album na miarę XXI wieku. Sam słucham głównie lat siedemdziesiątych, uważam że w tych latach zaklęta jest cała magia rocka, jednak potrafię docenić i usłyszeć każdą dobrą muzykę, nawet jeśli została nagrana w tak podłych dla sztuki czasach. A ta płyta to po prostu kawał świetnej muzyki, głęboko osadzonej w prehistorycznych korzeniach, ale zagranej na miarę XXI wieku. Bez nadymania się, bez kombatanctwa, bez jakiejkolwiek próby wytyczania nowych trendów w muzyce - po prostu na luzie, ale i z pokorą. Słyszałem zarzuty, że bez ambicji i dla kasy - jeśli to jest muzyka bez ambicji to ja już nie chcę poznawać dzisiejszej muzyki z ambicją. A jeśli to płyta dla kasy - to moje rozumienie praw rządzących ekonomią zostało poważnie zachwiane: jedna płyta na 10 lat i to ma być biznes?! Do tego wydana we Włoszech - w jednej z najdroższych pod względem produkcji wytwórni. A może to właśnie szacunek dla fanów sprawił, że milczeli przez taki okres chcąc ten album maksymalnie 'dopieścić'? Za bardzo biznesowe podejście to też nie jest...

    A muzyka? Myślę, że po latach obroni się sama. Ta płyta, jak chyba żadna inna w ich dorobku, wymaga kilku, może nawet kilkunastu uważnych przesłuchań. Polecam dobre słuchawki i naprawdę dobry sprzęt - usłyszycie rzeczy powalające, o usłyszeniu których pokolenie mp3 może tylko pomarzyć. Słuchanie na komputerze też sprawia, że gubi się cały urok tej płyty, no bo jak inaczej wytłumaczyć niektóre opinie, zwłaszcza wydawane przez ludzi znających się na muzyce? Kolejnym zarzutem jest wokalista. Klon Andersona. No cóż, ludzi z podobną barwą głosu jest wielu, jednak Benoit David wcale nie sili się na 'podrabianie' Mistrza. Ma taką barwę głosu i mając tego świadomość śpiewa po swojemu - w każdej sekundzie słychać, że to jest ON a nie Anderson. A wystarczyłoby dołożyć trochę delaya, inaczej zmiksować i nikt by go nie odróżnił od oryginału. Więc to zabieg celowy. Jak sobie to uświadomiłem - gość wiele zyskał w moich oczach.

    Wracając do muzyki - 47 minut, 11 utworów. A właściwie to sześć, bo pierwsze szóstka to suita. Suita, podobnie jak cały album, mocno krytykowana a moim (cholernie subiektywnym) zdaniem niesłusznie bo jest... doskonała. Czuć w niej obecność spółki Geoff Downes & Trevor Horn (co niektórzy uważają za kolejny przejaw zdrady), dzięki czemu słychać wiele odniesień do znakomitej Dramy. Niesamowitą pracę wykonuje tu Steve Howe. To jeden z gigantów gitary i tu to słychać - mimo wieku ciągle w wielkiej formie. Forma formą, ale w jego solówkach, często króciutkich, ale ZAWSZE znakomitych, czuć wielką pasję i radość z grania. Ilość tych jego dwu-trzy sekundowych patentów jest ogromna, można by nią obdarować kilka innych płyt... I dlatego uważam, że pod względem gitary - to jest najlepsza płyta Yesów od czasów Relayera! Chris Squire. Również w wielkiej formie. Wraz z Alanem Whitem tworzą 'sekcję marzeń' - bezbłędnie poruszając się we wszystkich łamańcach rytmicznych. Klawisze - brak Ricka Wakemana. Geoff Downes gra zupełnie inaczej, 'zdecydowanie po amerykańsku', bez oszałamiających solówek - ta rola przypadła gitarze. A jednak wsłuchajcie się dokładnie w te klawisze. Usłyszycie rzeczy o jakich nie śniło się muzykologom.

    A po suicie przychodzi... uspokojenie, w postaci pięciominutowego The Man You Always Wanted Me To Be. To taki spokojny kawałek z drugim dnem do odkrycia, i fajnymi zagrywkami gitary. Kolejny kawałek to Life On A Film Set, mrocznie rozpoczynający się numer przeradzający się w kawał klasycznego 'Yesa'. Następnie mamy króciutki Hour Of Need, w którym ukłon pod adresem nieobecnego Ricka Wakemana złożył Geoff Downes. Kolejny numer to gitarowa miniaturka, gustownie i w wielkim stylu zagrana przez Steve'iego... (nawiązanie do The Yes Album?). A potem jest Into The Storm - fantastyczny sześciominutowy finał. Klasyczny Yes w krystalicznej postaci. To najlepszy dowód, że nie wolno sugerować się mało pochlebnymi recenzjami, tylko trzeba słuchać samemu...

    Nie odkładajcie tej płyty po pierwszym przesłuchaniu, dajcie sobie szansę na dogłębne poznanie tych dźwięków. Spróbujcie wybrać się z Yesami w tę podróż. Przygotujcie się do niej. Warto...

    Na pewno nie jest to płyta tej wagi co albumy z lat 1971-1974, ale na pewno jest to bardzo dobra płyta. I myślę, że bez względu na to jak potoczą się losy tego składu - będzie to bardzo ważna pozycja w ich dyskografii.

    Aleksander Król środa, 09, listopad 2011 12:35 Link do komentarza
  • Gacek

    Yes od dobrych kilkunastu już lat swoimi kolejnymi płytami udowadnia że lata świetności ma dawno za sobą. Album zatytułowany 'Fly From Here' mógł być okazją żeby to zmienić.

    Głównym punktem wydawnictwa jest długa suita tytułowa podzielona na kilka części. Trzeba przyznać że szczególnie początkowo może zainteresować. Jest tutaj sporo dobrego klimatu, miejscami bardzo kameralnego i wyciszonego jak w kapitalnym 'Sad Night At The Airfield'. Pojawia się dużo dobrej gitarowej roboty raz nieco ostrzejszej a raz delikatnej tworzącej wspaniały nastrój. Zdarza się trochę momentów mających lekko przebojowy potencjał (singlowy 'We can fly'). Jednak jakby ktoś oczekiwał, że grupa pomiesza po staremu może być lekko zawiedziony. Muzycy bardzo ostrożnie podeszli do tematu większej formy łącząc ze sobą kilka piosenek ale wyszło to całkiem zgrabnie.
    Reszta albumu niestety nie trzyma równego poziomu. Wart uwagi jest balladowy 'Life On A Film Set' całkiem nieźle zaśpiewany przez nowego wokalistę. Przynosi lekki, przyjemny powiew dawnej twórczości grupy.
    Wspomnieć można też 'Into The Storm', które zaczyna się zupełnie bez sensownego pomysłu by przejść z czasem w trochę bardziej podniosły i porywający utwór.
    Reszta już tak nie błyszczy, 'The Man You Always Wanted Me To Be' i 'Hour Of Need' to
    powrót do miałkiej twórczości z ostatnich płyt. Gitarowa miniaturka 'Solitaire' sprawia
    wrażenie zrobionej na siłę.

    Nie pokładałem w 'Fly From Here' nadziei, dlatego też nie czuje się zawiedziony. Materiał w połowie jest ciekawy (spora część suity czy 'Life On A Film Set') a w połowie słaby. Można spekulować dlaczego jest tak a nie inaczej  moim zdaniem jednym z powodów może być brak Andersona i Wakemana, może oni sprawiliby że ten LP byłby trochę równiejszy.
    Trudno oprzeć się wrażeniu, że dziadki chcą jeszcze zarobić na zszarganej już marce Yes. Pewnie się uda, nie zmienia to faktu, że jedynym przyjemnym co ja zapamiętam z tej płyty będzie mocno zachowawcza ale jednak ciekawa suita tytułowa.
    Na koniec trzeba dodać że ta ciekawsza część materiału nie jest niczym premierowym, to stare utwory wyciągnięte z szuflady. Właściwym miernikiem aktualnej formy Yes pozostaje więc reszta kompozycji która niestety jest słaba i nie rzutuje dobrze na postrzeganiu tego albumu jako całości.

    Wstydu nie ma, ale chyba czas już naprawdę odejść na emeryturę zanim któryś z muzyków ze starości wyzionie ducha na scenie. 'Fly From Here' mogłoby być w pewnym stopniu godnym pożegnaniem.
    A ocena? Odpowiednia będzie chyba lekko naciągane 3 bo dobra muzyka to jakieś 35 albumu.

    Gacek środa, 09, listopad 2011 12:35 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Rock Symfoniczny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.