A więc stało się! Sam przeciw światu, sam przeciw wszystkim. Trudno, widać taki mój los... Nowa płyta YES. Album długo oczekiwany, krótko słuchany i długo obszczekiwany z każdej strony. Czy słusznie? I teraz kij w mrowisko - moim (cholernie subiektywnym) zdaniem - NIE! Ten album jak chyba żaden inny album Yesów podzielił fanów. 10 lat oczekiwań zaostrzyło apetyty, każdy oczekiwał czegoś. No właśnie - czego?! Jedni chcieli kolejnego Cloce to the Edge, inni kolejnych Opowieści Topograficznych, jeszcze inni liczyli na kontynuację Dramy. Bo przecież TAKI zespół MUSIAŁ światu udowodnić swoją klasę. Otóż nie musiał! Klasę udowodnił 30 lat temu, potem umiejętnie budował swoją legendę, spokojnie tworząc Wielką Muzykę. A że ona nie wszystkim smakuje tak samo...? Trudno! Nie ma obowiązku słuchania. Yes wszedł w rok 2011 z podniesioną głową wydając DOSKONAŁY album na miarę XXI wieku. Sam słucham głównie lat siedemdziesiątych, uważam że w tych latach zaklęta jest cała magia rocka, jednak potrafię docenić i usłyszeć każdą dobrą muzykę, nawet jeśli została nagrana w tak podłych dla sztuki czasach. A ta płyta to po prostu kawał świetnej muzyki, głęboko osadzonej w prehistorycznych korzeniach, ale zagranej na miarę XXI wieku. Bez nadymania się, bez kombatanctwa, bez jakiejkolwiek próby wytyczania nowych trendów w muzyce - po prostu na luzie, ale i z pokorą. Słyszałem zarzuty, że bez ambicji i dla kasy - jeśli to jest muzyka bez ambicji to ja już nie chcę poznawać dzisiejszej muzyki z ambicją. A jeśli to płyta dla kasy - to moje rozumienie praw rządzących ekonomią zostało poważnie zachwiane: jedna płyta na 10 lat i to ma być biznes?! Do tego wydana we Włoszech - w jednej z najdroższych pod względem produkcji wytwórni. A może to właśnie szacunek dla fanów sprawił, że milczeli przez taki okres chcąc ten album maksymalnie 'dopieścić'? Za bardzo biznesowe podejście to też nie jest...
A muzyka? Myślę, że po latach obroni się sama. Ta płyta, jak chyba żadna inna w ich dorobku, wymaga kilku, może nawet kilkunastu uważnych przesłuchań. Polecam dobre słuchawki i naprawdę dobry sprzęt - usłyszycie rzeczy powalające, o usłyszeniu których pokolenie mp3 może tylko pomarzyć. Słuchanie na komputerze też sprawia, że gubi się cały urok tej płyty, no bo jak inaczej wytłumaczyć niektóre opinie, zwłaszcza wydawane przez ludzi znających się na muzyce? Kolejnym zarzutem jest wokalista. Klon Andersona. No cóż, ludzi z podobną barwą głosu jest wielu, jednak Benoit David wcale nie sili się na 'podrabianie' Mistrza. Ma taką barwę głosu i mając tego świadomość śpiewa po swojemu - w każdej sekundzie słychać, że to jest ON a nie Anderson. A wystarczyłoby dołożyć trochę delaya, inaczej zmiksować i nikt by go nie odróżnił od oryginału. Więc to zabieg celowy. Jak sobie to uświadomiłem - gość wiele zyskał w moich oczach.
Wracając do muzyki - 47 minut, 11 utworów. A właściwie to sześć, bo pierwsze szóstka to suita. Suita, podobnie jak cały album, mocno krytykowana a moim (cholernie subiektywnym) zdaniem niesłusznie bo jest... doskonała. Czuć w niej obecność spółki Geoff Downes & Trevor Horn (co niektórzy uważają za kolejny przejaw zdrady), dzięki czemu słychać wiele odniesień do znakomitej Dramy. Niesamowitą pracę wykonuje tu Steve Howe. To jeden z gigantów gitary i tu to słychać - mimo wieku ciągle w wielkiej formie. Forma formą, ale w jego solówkach, często króciutkich, ale ZAWSZE znakomitych, czuć wielką pasję i radość z grania. Ilość tych jego dwu-trzy sekundowych patentów jest ogromna, można by nią obdarować kilka innych płyt... I dlatego uważam, że pod względem gitary - to jest najlepsza płyta Yesów od czasów Relayera! Chris Squire. Również w wielkiej formie. Wraz z Alanem Whitem tworzą 'sekcję marzeń' - bezbłędnie poruszając się we wszystkich łamańcach rytmicznych. Klawisze - brak Ricka Wakemana. Geoff Downes gra zupełnie inaczej, 'zdecydowanie po amerykańsku', bez oszałamiających solówek - ta rola przypadła gitarze. A jednak wsłuchajcie się dokładnie w te klawisze. Usłyszycie rzeczy o jakich nie śniło się muzykologom.
A po suicie przychodzi... uspokojenie, w postaci pięciominutowego The Man You Always Wanted Me To Be. To taki spokojny kawałek z drugim dnem do odkrycia, i fajnymi zagrywkami gitary. Kolejny kawałek to Life On A Film Set, mrocznie rozpoczynający się numer przeradzający się w kawał klasycznego 'Yesa'. Następnie mamy króciutki Hour Of Need, w którym ukłon pod adresem nieobecnego Ricka Wakemana złożył Geoff Downes. Kolejny numer to gitarowa miniaturka, gustownie i w wielkim stylu zagrana przez Steve'iego... (nawiązanie do The Yes Album?). A potem jest Into The Storm - fantastyczny sześciominutowy finał. Klasyczny Yes w krystalicznej postaci. To najlepszy dowód, że nie wolno sugerować się mało pochlebnymi recenzjami, tylko trzeba słuchać samemu...
Nie odkładajcie tej płyty po pierwszym przesłuchaniu, dajcie sobie szansę na dogłębne poznanie tych dźwięków. Spróbujcie wybrać się z Yesami w tę podróż. Przygotujcie się do niej. Warto...
Na pewno nie jest to płyta tej wagi co albumy z lat 1971-1974, ale na pewno jest to bardzo dobra płyta. I myślę, że bez względu na to jak potoczą się losy tego składu - będzie to bardzo ważna pozycja w ich dyskografii.
Yes od dobrych kilkunastu już lat swoimi kolejnymi płytami udowadnia że lata świetności ma dawno za sobą. Album zatytułowany 'Fly From Here' mógł być okazją żeby to zmienić.
Głównym punktem wydawnictwa jest długa suita tytułowa podzielona na kilka części. Trzeba przyznać że szczególnie początkowo może zainteresować. Jest tutaj sporo dobrego klimatu, miejscami bardzo kameralnego i wyciszonego jak w kapitalnym 'Sad Night At The Airfield'. Pojawia się dużo dobrej gitarowej roboty raz nieco ostrzejszej a raz delikatnej tworzącej wspaniały nastrój. Zdarza się trochę momentów mających lekko przebojowy potencjał (singlowy 'We can fly'). Jednak jakby ktoś oczekiwał, że grupa pomiesza po staremu może być lekko zawiedziony. Muzycy bardzo ostrożnie podeszli do tematu większej formy łącząc ze sobą kilka piosenek ale wyszło to całkiem zgrabnie.
Reszta albumu niestety nie trzyma równego poziomu. Wart uwagi jest balladowy 'Life On A Film Set' całkiem nieźle zaśpiewany przez nowego wokalistę. Przynosi lekki, przyjemny powiew dawnej twórczości grupy.
Wspomnieć można też 'Into The Storm', które zaczyna się zupełnie bez sensownego pomysłu by przejść z czasem w trochę bardziej podniosły i porywający utwór.
Reszta już tak nie błyszczy, 'The Man You Always Wanted Me To Be' i 'Hour Of Need' to
powrót do miałkiej twórczości z ostatnich płyt. Gitarowa miniaturka 'Solitaire' sprawia
wrażenie zrobionej na siłę.
Nie pokładałem w 'Fly From Here' nadziei, dlatego też nie czuje się zawiedziony. Materiał w połowie jest ciekawy (spora część suity czy 'Life On A Film Set') a w połowie słaby. Można spekulować dlaczego jest tak a nie inaczej moim zdaniem jednym z powodów może być brak Andersona i Wakemana, może oni sprawiliby że ten LP byłby trochę równiejszy.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że dziadki chcą jeszcze zarobić na zszarganej już marce Yes. Pewnie się uda, nie zmienia to faktu, że jedynym przyjemnym co ja zapamiętam z tej płyty będzie mocno zachowawcza ale jednak ciekawa suita tytułowa.
Na koniec trzeba dodać że ta ciekawsza część materiału nie jest niczym premierowym, to stare utwory wyciągnięte z szuflady. Właściwym miernikiem aktualnej formy Yes pozostaje więc reszta kompozycji która niestety jest słaba i nie rzutuje dobrze na postrzeganiu tego albumu jako całości.
Wstydu nie ma, ale chyba czas już naprawdę odejść na emeryturę zanim któryś z muzyków ze starości wyzionie ducha na scenie. 'Fly From Here' mogłoby być w pewnym stopniu godnym pożegnaniem.
A ocena? Odpowiednia będzie chyba lekko naciągane 3 bo dobra muzyka to jakieś 35 albumu.