Zacznę z grubej rury - ta płyta znalazła się w dziesiątce najlepszych albumów lat 80tych według Tomasza Beksińskiego. Kolejny wielkokalibrowy strzał - to W ŻADNYM RAZIE nie jest rock progresywny. Był taki okres w latach 80tych, kiedy artrockowi giganci mizdrzyli się jednocześnie do młodzieży i do swoich starszych sympatyków. W efekcie powstawały unowocześnione brzmieniowo hybrydy popu i progresji. Z dobrymi utworami, ale budzące niekiedy mieszane uczucia jako całość. Medycyna jasno bowiem dowodzi, że nie da się być 'trochę w ciąży'.
Andrew Latimer nauczony przykrymi doświadczeniami z płyt 'I Can See Your House From Here' i 'A Single Factor' radykalnie odciął się od progresu. Co mu wyszło? Płyta-samograj, pełna wściekle melodyjnych piosenek, przeplatanych instrumentalnymi miniaturami, które jako jedyne świadczyły o przeszłości zespołu. Były jednak na tyle uładzone i zdyscyplinowane, że nie burzyły, nie bójmy się tego słowa, poprockowego wizerunku całości. Ale był to poprock dojrzały i wysmakowany, mimo swej chwytliwości. Takie 'Refugee', 'Cloak And Dagger Man' czy zwłaszcza 'West Berlin' zapamiętuje się po pierwszym przesłuchaniu i jak najbardziej ma się ochotę na kolejne. W balladzie 'Fingertips' Mel Collins gra na saksofonie smoothjazzowe solo będące niejako znakiem czasów. Pamiętacie pochodzące circa z tego samego okresu 'Englishman In New York' Stinga? Brzmienie klawiszy również zmodernizowano. Klimat płyty jest raczej minorowy, burzy go odrobinę przesłodzony finał 'Long Goodbyes' ale i tak 'Stationary Traveller' pozostawia bardzo pozytywne wrażenie.
Teksty dotyczą ludzi żyjących w przedzielonym wówczas murem Berlinie. Co do licha było w tym mieście, że opiewał je Lou Reed, Andy Latimer i nawet... Big Cyc?
Oceniając 'Stojącego Podróżnika' należy odpowiedzieć sobie na pytanie czy interesuje nas dobry progres czy dobra muzyka. Rozwiązawszy powyższy dylemat w ciszy własnego sumienia daję notę maksymalną.