Intro

Oceń ten artykuł
(0 głosów)
(2014, album studyjny)

1. Late Evening (5:49)
2. Sensation (5:25)
3. Blue Monday (4:24)
4. Lowgrass (6:40)
5. Inversion (5:57)
6. Take Ctrl (5:42)
7. Mniej Niż Zero (3:28)
8. Just Listen (5:14)
9. Enjoy The Silence (7:19)
10. Rifokosta (5:29)
11. Dr Sushi (5:07)


- Wojtek Pilichowski: bass, vocal
- Kasia Stanek: vocal
- Michał Świerk: keyboards
- Michał Trzpioła: guitar
- Tomasz Machański: drums

gościnnie:
Wojciech Miecznikowski: vocal
Krzysztof Misiak: guitar

1 komentarz

  • Paweł Tryba

    Chwila, sprawdzę czy nic nie zaburza moich czynności poznawczych. Jestem trzeźwy. Dragów nie używam. Pierwszy epizod schizofrenii? Niee, za późno, objawia się w młodszym wieku, a w rodzinie też nie było żadnych jej przypadków. Łyknąłem czerwoną pigułkę (Vitaral się nada – suplement diety, bez szczególnych działań niepożądanych) i dookoła nic się nie zmieniło. Czyli atak Matrixu na mój umysł też odpada. Pozostaje więc uwierzyć, że TA PŁYTA NAPRAWDĘ TAK BRZMI. Czasem najtrudniej jest zaakceptować rzeczywistość…

    A przecież było kiedy się przygotować. Wojtek Pilichowski na długo przed premierą „Intro” zapoznał fanów z jej treścią w sposób dla polskiej sceny muzycznej bezprecedensowy. Kolejne utwory w miarę ich rejestracji „na gorąco” były udostępniane do bezpłatnego ściągnięcia ze strony wirtuoza basu. Mało tego! „Pi” postanowił włączyć fanów w proces twórczy. Udostępniał jako osobne ścieżki ślady poszczególnych instrumentów i zachęcał do remiksowania (było parę konkursów) – a wszystko to na ładne parę miesięcy przed fizyczną premierą albumu… Pilichowski postąpił bardzo odważnie – kto będzie chciał płacić drugi raz za to, co już ma na twardym dysku (no, poza takimi niereformowalnymi ramolami jak ja), ale wyszedł z założenia, że w dobie masowego piratowania woli dać ludziom muzykę sam, a jego głównym zarobkiem i tak są koncerty. Takie ekstrawaganckie podejście do dystrybucji i aktywizowanie fanów mogą szokować, to fakt. Ale najbardziej szokuje sama zawartość „Intro”, puszczona już hurtem ze srebrnego krążka.

    Najlepszy (obok maestro Ścierańskiego) polski basista od dobrych dwudziestu lat nagrywa solowe albumy wypełnione rajcowną mieszaniną jazzu i rocka. Mocną, żywiołową, ze skrętem na funk. I z licznymi elektronicznymi bajerami w tle. Tym razem Pilichowski zapowiedział brzmieniowy przełom, pójście w zdecydowanie bardziej elektroniczną stronę, stworzenie rewolucyjnego połączenia nowych brzmień i fusion. Jak mówił, tak zrobił. Tylko efekt jest trochę różny od zapowiadanego. Faktycznie bitów, sampli, syntezatorów jest tu zatrzęsienie. Tylko fusion niemal całkowicie wyparowało! Obecne jest tylko symbolicznie w wirtuozerskich, gęstych partiach basu lidera. To za ten bas kocham Pilichowskiego, a on tym razem usunął się w cień, nie jest głównym aktorem we własnym show. Czyli co? Powinienem wywalić tę płytę do kosza i zagrzebać się w starszych nagraniach Pi? Otóż nie, mimo wszystko jest tu czego słuchać!

    Najbardziej klasycznie „Pilichowskie” jest otwierające stawkę „Late Evening”, gdzie na tle nowocześnie brzmiących „parapetów”i sampli lider daje swój firmowy popis. Zero wokalu, nic co by odwracało uwagę od naprawdę bezkolizyjnej symbiozy basu i elektro. Ważną rolę instrument lidera odgrywa w „Dr. Sushi”, ale to brzmienie… Jakby nie Wojtka, tylko mocno pachnące Ścierańskim. Co bynajmniej nie jest wadą. Ale już w soulowym „Sensation” z dobrym, naprawdę czarnym wokalem Wojciecha Miecznikowskiego Pi przestaje być rozgrywającym. Wtapia się w tło. Jest słyszalny, ale pełni raczej rolę służebną. W tle Pi pozostaje też w „Lowgrass”, gdzie pan wokalista nieźle rapuje na, a swoje trzy grosze dodaje też w gitarowej solówce zacny gość – Krzysztof Misiak (przysługa za przysługę – Pilichowski pojawił się gościnnie na jego tegorocznym albumie „Nowe okoliczności”). Stary, zbasowany funk nieźle przegryza się z elektro także w rapowanej „Rikofoście”.Ale już „Just Listen” jest zbyt monotonne. Jednostajny bas przerywany wstawkami lounge, symboliczny wokal – taki trochę wypełniacz. Jednak reasumując pan Miecznikowski sporo do oblicza „Intro” wnosi jako zafascynowany szeroko pojętym murzyńskim graniem śpiewak i kompozytor. Zresztą Pilichowski swojej atencji dla soulu też nigdy nie ukrywał (przeróbka „Superstition” Wondera na poprzedniej studyjnej płycie nie wzięła się znikąd!). Tylko że te afroamerykańskie patenty poddano tu brzmieniowemu liftingowi. Całkiem im z nim do twarzy i nawet moja alergia na hip-hop wywołuje wysypkę mniejszą niż zwykle.

    Sporo kawałków do zaśpiewania dostała też Kasia Stanek – wokalistka intrygująca, bo potrafiąca zabrzmieć wyzywająco jak dyskotekowy wamp, a chwilę potem polecieć delikatnością godną Kate Bush. Pani Kasia „na ostro” to choćby singlowe „Inversion” (gdzie Bogiem a prawdą bas Wojtka jest co najwyżej urozmaiceniem dla ostrej klubowej jazdy) i „Take Ctrl”, w którym dzieli wokalne obowiązki z Miecznikowskim (te dwa głosy są jak dwie strony Atlantyku. Miecznikowski to dyskoteki USA, Stanek – Ibiza). Zdecydowanie ciekawiej brzmi według mnie pani wokalistka w odsłonie nastrojowej. Czyli w cudzesach. Bo „Pi” swoim zwyczajem przerobił kilka standardów muzyki popularnej. Przy takim nasyceniu materiału elektroniką sięgnięcie po takie electro-popowe szlagiery jak „Enjoy The Silence” Depeche Mode i „Blue Monday” New Order nie powinno dziwić. Ale „Mniej niż zero”??? Jak, skąd, dlaczego? Chyba tylko dlatego, ze Pi kumpluje się z Janem Borysewiczem i gra w jego Hendrixowskim projekcie Jan Bo. A najlepsze jest to, że klasyk Lady Pank i sztandarowy numer Depeszy w wersji Pilichowskiego brzmią podobnie i równie kapitalnie! Zwolnione tempo, oniryczny, lekko ambientowy klimat i delikatny wokal pani Kasi. Zupełnie nowa jakość! „Blue Monday”, wypełniony zagrywkami syntezatorów, nadal ma w sobie ducha lat 80tych. Śpiewa sam lider.

    Sporo na tej płycie kontrastów, czasem nawet skrajnych, ale doświadczenie i obycie muzyków uratowało „Intro” przed popadnięciem w dyskotekowy banał. Wyszła płyta imprezowa, ale z ambicjami. Jak szczęśliwe przeżyję adwent, to w karnawale będę miał co puszczać na domówkach. Ale mimo to mam nadzieję, że „Intro” jest wyskokiem jednorazowym i na następnym albumie Pi wróci do swojego typowego brzmienia. A teraz starczy tych parkietowych wygibasów, włączę sobie „Electric Live” albo którąś z płyt PiR2 – w tym wydaniu Pilichowski odpowiada mi najbardziej.

    Ocena punktowa: 3,5/5

    Paweł Tryba wtorek, 02, grudzień 2014 13:10 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Jazz-Rock / Fusion

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.