Z czym się pod względem muzycznym kojarzy Norwegia? Pierwszym skojarzeniem jest black metal, palenie kościołów, neopogaństwo... Stało się tak znane, że ponoć od norweskich dyplomatów wymaga się znajomości dorobku sceny black metalowej. Lecz istnieją również inne dobra kultury pod tym względem wywodzące się z krainy fiordów. Jednym z nich jest twórczość Terje Rypdala. Stanowi ona mało uczęszczany obszar, znana bardzo wytrwałym podróżnikom po krainach rocka i jazzu. Nie zmienia to faktu, że bardzo ciekawa. Rypdal, co prawda, nie produkuje płyt przemysłowo, lecz zazwyczaj wychodzi z niezwykle ciekawym materiałem ocierającym się o różne nurty. Nie inaczej jest z jego debiutem.
Bleak House to album niezwykły. Biorąc epokę, w jakiej został nagrany, można by go uznać za jej dziecko. W końcu wtedy dokonywano wielu eksperymentów, a ten nie jest ani pierwszym i ostatnim. Lecz wiele zjawisk antycypuje i wyprzedza, stoi też na nieco wyższym poziomie niż hybrydy rocka i jazzu powstałe w zbliżonym czasie. Weźmy na przykład taki Graham Bond Organisation - poza dorzuceniem Hammondów z wirowym wzmacniaczem Lesliego i sporadycznym użyciem melotronu - są to trzyminutowe pioseneczki - fakt, że przyjemne - ale jednak pioseneczki osadzone gdzieś między jazzem, rockiem a bluesem. Rypdal poszedł o krok dalej.
Pierwszy utwór "Dead Man's Tale" to nostalgiczna opowieść. Bluesowy klimat, organy nieco w stylu Jimmy'ego Smitha go budują, na koniec partia fletu. Porządny blues-rockowy numer, jakiego nikt w tym nurcie by się nie powstydził. Ale to już takiego smęcenia już nie ma. "Wes"... domyślić się można, że to od jednego z mistrzów jazzowej gitary, Wesa Montgomery'ego. Dostajemy tutaj bardzo przebojowy numer, nieco w stylu Blood Sweat and Tears. "Winter Serenade" to najbardziej eksperymentalny utwór na płycie. Trzy części, każda opowiadająca o innej fazie zimy - opadzie śniegu, samej zimie, roztopach. No i to z kolei free jazz z elementami elektrycznego brzmienia. Kojarzyć się może nieco z rok późniejszym "Moonchild" King Crimson... jak widać podobne korzenie i podobne inspiracje. Tytułowy utwór to porządne uderzenie jazz-rockowe. Takie numery powstawały później w latach 70., zatem to swoista antycypacja. Rypdal tutaj nieco wyprzedza swoją epokę, która raczej w tej materii próbowała szukać syntezy elementów rocka i jazzu oraz vice versa, a nie mówi "znalazłem" i wychodzi z takim materiałem. Podobnym utworem jest "Sonority". W obydwu na uwagę zasługują również partie Jana Garbarka, czuć tutaj zalążki tego, co pokazał w kooperacji z Keithem Jarretem. Na koniec "Feeling the Harmony"... taki przyjemny bluesik zamykający płytę. Może to najsłabszy numer, ale stanowi przyjemną codę po licznych muzycznych wrażeniach.
Bleak House jest albumem bardzo porządnym i jednocześnie niezwykle ciekawym. Kilka muzycznych pejzaży... nie ma tu zatem męczenia buły... jak u najlepszych. W dodatku niektóre rozwiązania będące poniekąd antycypacją późniejszych. Szkoda tylko, że płyta tak mało znana. Jak to już w życiu bywa, nie wszystko złoto, co się świeci. Porządne pięć na pięć.