Pangea

Oceń ten artykuł
(7 głosów)
(1975, album koncertowy)
Disc one:
1. Zimbabwe (41:48)
Disc two:
1. Gondwana (46:50)

Czas całkowity: 88:38
- Miles Davis (trumpet, organ)
- Sonny Fortune (soprano saxophone, alto saxophone, flute)
- Pete Cosey (guitar, synthesizer, percussion)
- Reggie Lucas (guitar)
- Michael Henderson (bass)
- Al Foster (drums)
- Mtume (conga, percussion, water drum, rhythm box)

1 komentarz

  • Edwin Sieredziński

    Na Davisa można wybrzydzać. Można uważać, że bardziej utalentowany jest Chick Corea. Trębaczy lepszych też można wskazać - Don Cherry, Clifford Brown, Freddie Hubbard, Art Farmer... Tylko to przypomina nieco hierarchie alefów w matematyce, porównywanie zbiorów nieskończonych. Czy powyżej pewnego talentu można wartościować i mierzyć? Tu można dyskutować. Lecz nie o to mi w tym momencie chodzi. Każdy ma na swoim koncie i lepsze nagrania, i gorsze, nie mówiąc już o bublach i niewypałach.

    Odmówić Davisowi dobrych płyt nie można. Bublem jest jego ostatni album Doo Bop, kompletne nieporozumienie typu elektronicznego szajsu Future Shock (Herbie Hancock się tutaj zbłaźnił niemiłosiernie). Można wybrzydzać na dłużyzny w Bitches Brew, choć album jest fenomenalny. Są nagrania kontrowersyjne. On The Corner jest ciekawy, choć dyskusyjny. Też są słabsze płyty. I album Pangea do takich należy.

    Dostajemy tam dwie długie instrumentalne suity. Słuchacz odporny na dłużyzny, zahartowany szeregiem nagrań, przez to przejdzie. Jednak to nijak nie rusza. Ani trąbka Davisa nie jest porywająca, ani klawisze, ani praktycznie wszechobecna gitara elektryczna. Niby dynamikę to jakąś ma, niby coś się dzieje... ale to uczucie jest, jakby się nie wydarzyło przez te półtorej godziny nic. W takim samym punkcie się zaczęło słuchać tego albumu i w takim samym momencie się go kończy. Nic tam nie rusza. No i gdzie tu się podziała ta wyobraźnia Davisa. Album ten w porównaniu z Agharta jest bardzo mdły, nie ma co porównywać go z Bitches Brew, In A Silent Way czy On The Corner, jeśli chodzi o poziom artystyczny. To ślepa ścieżka artystycznej drogi Davisa. Można również spekulować; czy za bardzo się wtedy nie nawciągał koksu?! (Fakt, potem miał kilka lat przerwy z powodu wyniszczenia organizmu i nałogu).

    W podobnym okresie powstał album Ornette'a Colemana - Dancing in Your Head. Każdy, kto widział film "Nagi lunch" Cronenberga, nie zapomni "Midnight Sunrise" z tego albumu... Ciężko również samą tą kombinację free jazzu i elektrycznego jazzu zapomnieć. Fakt, jest to album na swój sposób psychodeliczny i zwariowany. Chętniej go jednak słucham niż Pangea Davisa. Jest znacznie ciekawszy, a przy okazji ponad dwa razy krótszy. Co pokazuje, że nie trzeba tworzyć bardzo rozwleczonych utworów, przy których zaciska się zęby, myśląc: "niech to się wreszcie skończy". A tak z Pangeą bywa. Miał wyjść epicki monument - możliwe, że z punktu widzenia ówczesnego słuchacza tak było. Obecnie jednak nie robi to takiego wrażenia.

    Daję Pangei cztery gwiazdki. Nazwisko Davis nie świadczy o tym, że wszystko, co nagrał jest absolutnie najlepsze. Jak napisałem już wcześniej, jeden wykonawca popełnić może płyty genialne i po drodze są wpadki. Pangea nie stanowi tak nieprawdopodobnego bubla jak Doo Bob, ale to też nie jest poziom (z punktu widzenia percepcji słuchacza) Agharta, Bitches Brew, czy sięgając głębiej Quiet Night czy Kind of Blue.

    Edwin Sieredziński sobota, 28, marzec 2015 01:48 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Jazz-Rock / Fusion

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.