Bitches Brew

Oceń ten artykuł
(89 głosów)
(1970, album studyjny)
CD 1
1. Pharaoh's Dance 20:06
2. Bitches Brew 27:00
CD 2
3. Spanish Key 17:34
4. John McLaughlin 4:26
5. Miles Runs the Voodoo Down 14:04
6. Sanctuary 11:01
7. Feio 11:51

Czas całkowity: 106:01
- Miles Davis (trumpet)
- Wayne Shorter (saxophone)
- Bennie Maupin (clarinet)
- Chick Corea (electric piano)
- Joe Zawinul (electric piano)
- Larry Young (electric piano)
- John McLaughlin (guitar)
- Dave Holland (bass)
- Harvey Brooks (bass)
- Lenny White (drums)
- Billy Cobham (drums)
- Jack DeJohnette (drums)
- Don Alias (congas, drums)
- Juma Santos (congas)
- Airto Moreira (percussion)



Porozmawiaj o płycie Milesa Davisa Bitches Brew
Więcej w tej kategorii: A Tribute To Jack Johnson »

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Następna odsłona podróży sentymentalnej... choć będzie nieco nietypowa. Był to rok 2009. W tamtym okresie dosyć mocno wgłębiałem się w rock psychodeliczny i progresywny, w końcu musiałem stanąć u bram fusion. Tylko że to był korzeń brytyjski w postaci sceny Canterbury. Równocześnie miałem kumpla potwornego snoba, który niby słuchał muzyki klasycznej i jazzu, ale jak mógł to szukał okazji, żeby się wytaplać w oborniku techniawki, disco polo oraz popeliny. Kontakt z tym jegomościem sprawił, że jazz uważałem długo za Schraegemusik (w nazistowskiej propagandzie tak był określany). Wcisnął mi on pewnego razu Davisa - Bitches Brew. Słucham sobie tego, no i wtedy myślałem, że nic się tam nie dzieje, tu wielki Davis, a to taka kicha. Jeszcze przyszła wtedy M. i pada tekst "a co to..." z wulgarnym określeniem ekskrementów; niektórzy są na jazz uczuleni, co poradzić. Album oddałem, no i podsumowałem, że to w sumie kicha, nic się nie dzieje itd., a Davis to synonim snobizmu. Przez szereg lat myślałem, że boski Miles to dla niektórych wyznacznik słuchania dobrej muzyki, że w towarzystwie dobrze się pochwalić, tak jakby się trzymało w garażu zbytek pokroju jaguara czy rolls-royce'a.

    Poniekąd nie należy się dziwić, że mnie odrzucił wówczas album uznawany przez niektórych za opus magnum Milesa Davisa. Scena Canterbury to odłam brytyjskiego rocka psychodelicznego, ma to zatem inną duchowość. Temu wszystkiemu znacznie bliżej do King Crimson tak naprawdę. Soft Machine jest często pierwszym zespołem słuchanym po bardziej eksperymentalnych próbach King Crimson i w tym kontekście jest bardzo strawnym. Natomiast Davis i spółka to inna szkoła myślenia, to ma inną duchowość wywodzącą się z cool jazzu i third streamu. Zupełnie inne myślenie i nawet nie na odwrót. Canterbury to rockowcy wplatali elementu jazzu. Tutaj to rasowi jazzmani - działający na tym polu od początku lat 50. - wprowadzają instrumenty elektryczne. Intuicja nakazuje, że winny wyjść zjawiska podobne; tak jednak nie jest. To inne style myślenia, inne klimaty, inna duchowość. Amerykańskiemu korzeniowi fusion jest zdecydowanie bliżej do świata Dave'a Brubecka i Lenny'ego Tristano aniżeli rockowych eksperymentatorów pokroju Daevida Nivena czy Roberta Wyatta. Jeśli zatem ktoś nie miał okazji wyjść wcześniej poza świat rocka i zaznać nieco jazzu, to Bitches Brew nie łyknie. Powiem więcej. Jeśli idzie się w tą stronę, którą ja szedłem, to jeśli chce się zaznać nieco jazzu, to o wiele prędzej wejdzie Sun Ra czy Ornette Coleman. Tyle z uwag sierżanta na użytek rekrutów; zakładam bowiem, że po recenzję tak znanej płyty nie będą sięgać starzy wyjadacze, tylko nowicjusze.

    Miles Davis jest mistrzem sentymentalnego, nieco sennego nastroju. Może być to pewna generalizacja, ponieważ żywsze płyty zdarzało mu się nagrywać, jak chociażby Sketches from Spain. Nie mniej jednak lata 60. Davisa, generalizując, można w ten schemat wpisać; cool jazz czy często third stream jest właśnie taki spokojniutki, a to szkoły, które Davis właśnie rozwijał, dokładając wiele doń wiele cegiełek. Bitches Brew jest płytą zachowującą te elementy - ten rdzeń - rzec można, duchowość, lecz wprowadzającą pewne ziarno niepokoju. Jest to album bardziej dynamiczny niż poprzednie senne, ale nie jest to tak żywa płyta z pazurem jak chociażby późniejsze On The Corner czy Agharta. Ktoś powie, że rozbudowane utwory... to już było na In A Silent Way. Tutaj jest przede wszystkim więcej dynamizmu. To uznałbym za podstawowy wyróżnik tej płyty.

    Poza tym użycie elektrycznych instrumentów. Występowało to już na Filles de Kilimanjaro, In A Silent Way, nie jest to zatem szczególnie nowe zjawisko. Elektrycznych instrumentów klawiszowych używał w tamtym okresie Sun Ra, nagrywając chociażby płytę New Atlantis. Organy Hammonda używane były przez różne jazz bandy już w latach 30. ku przerażeniu samego ich konstruktora. Ergo: w jazzie tamtego czasu to już nihil novi sub solem. Jednakże tutaj Davis i spółka poszli na całość. Nigdzie wcześniej w muzyce jazzowej nie znajdziemy takich partii gitary elektrycznej jak u McLaughlina. A trzeba pamiętać, że już pod koniec lat 30. Charlie Christian grał na nim w orkiestrze Benny'ego Goodmana... McLaughlin wniósł tutaj inną ekspresję, pochodzącą z nieco innego świata, z którym wcześniej, jeszcze w okresie brytyjskim, miał do czynienia - muzyki rockowej. Wcześniej też na próżno szukać trzech klawiatur naraz. Mimo że szereg rozważań pojawiał się wcześniej, mamy tutaj do czynienia z ewidentnym nowatorstwem. Nie buduje to wrażenia wypełniania przez muzykę całej przestrzeni, jednakże buduje niezwykły nastrój towarzyszący tej płycie. Nie tak senny, ospały, leniwy, lecz zdecydowanie bardziej dynamiczny.

    Niektórzy uważają, że Davis tym albumem chciał trafić do klienteli bujnie rozwijającej się wówczas muzyki rockowej. Powiem tyle: jeżeli w tamtych czasach, co druga płyta była warta uwagi, a obecnie praktycznie sam chłam, to ludzie musieli być bardziej otwarci na muzyczne doświadczenia. Bujny rozwój szeregu nurtów - nie tylko fusion - na to wyraźnie wskazuje. Obecnie album w takim stopniu odkrywczy skończyłby z etykietką "experimental", "RiO"... coś w ten deseń... przez nikogo nie słuchany.

    Wspomnieć należy również, że plejada nazwisk, która przewinęła się przez ten skład zespołu Davisa stanowiła potem trzon takich grup jak Weather Report, Mahavishnu Orchestra i Return to Forever. Jedni powiedzą, że ich stworzył Davis, inni rzec mogą, że tacy wybitni twórcy jak Zawinul, Shorter, Hancock, Corea, McLaughlin złożyli się na markę o nazwie "Miles Davis". Oceniać to można różnie... nie zmienia to faktu, że album jest ciekawy.

    Davis jest postacią, którą często albo kocha się, albo nienawidzi. Można uważać, że jest przereklamowany, ale nie można ad hoc wyciągać takiego wniosku. Warto się zapoznać z jego twórczością i mówię to jako człowiek, który przez szereg lat był sceptykiem tego trębacza, uważającym go za synonim snobizmu i udawanego dobrego smaku. Różne ma się doświadczenia życiowe, różnych ludzi się po drodze się spotyka, w różnej kolejności tez poznaje się muzykę. Obecnie stwierdzam tylko tyle... pięć gwiazdek to za mało na taką płytę. I nie wiem, czy w ogóle dzieła formatu tak znacznego są w ten sposób mierzalne.

    Edwin Sieredziński piątek, 19, grudzień 2014 22:34 Link do komentarza
  • Bartosz Michalewski

    Ależ sobie kobyłę wziąłem na warsztat, co? O Bitches Brew można napisać bądź ile stron tekstu, najlepiej niebywale uczonego, pełnego nazwisk, dat i mądrych wyrazów. Tak zapewne należałyby o tym albumie pisać... tylko, że ja tego nie zrobię. Zastanawiałem się trochę nad kształtem tej recenzji i doszedłem do wniosku, że nie zależy mi na tym, żeby mój tekst był miliard pierwszym głosem w dyskusji na temat BB czy elektrycznych płyt Davisa w ogóle. Nie piszę tego do fanów fusion, bo oni i tak wiedzą wszystko, co mógłbym napisać. Nie mam żadnej nowej, odkrywczej teorii na temat tej, najsłynniejszej jazzowej płyty lat 70. Pomyślałem sobie natomiast, że dobrze by było zachęcić do Milesa tych, którzy jeszcze go nie znają. Nie przekonać - zachęcić. Uświadomić, że istnieją takie albumy, które znać powinien każdy, a Bitches Brew z całą pewnością jest jednym z nich. Dlatego napiszę krótko, zwięźle, po wojskowemu:

    Istnieją takie albumy, które znać powinien każdy, a Bitches Brew z całą pewnością jest jednym z nich. Nie wiem ile łącznie jest tego typu wydawnictw. 50? 70? W sumie, jest ich nie mało i mam świadomość, że gimnazjalista, który właśnie odkrył dla siebie Pink Floyd nie będzie znał ich wszystkich od razu, ale oprócz osób całkiem początkujących na nasz serwis zaglądają zapewne także ludzie bardziej zaprawieni w bojach. Do nich przede wszystkim kieruję swoje słowa. Wstyd nie znać tej płyty. Jasne, że nie każdemu musi się ona podobać, bo to jest trudna muzyka, kompletnie różna od typowego prog rocka. Ale Electric Ladyland, albo Highway 61 Revisited też z Camelem nic nie ma wspólnego, a nie słyszeć tych albumów absolutnie nie przystoi.

    Bitches Brew to trudny, mroczny, epatujący jazz, w którym mnóstwo facetów gra naraz, który trudno jest ogarnąć jeśli nie ma się o takiej muzyce specjalnego pojęcia i który ciężko jest polubić, jeśli nie jest się fanem awangardy. Dla wielu osób wysłuchanie tego albumu będzie niemiłym doświadczeniem, ale jeżeli ktoś ma ambicję znać się na muzyce (i naprawdę nie ma znaczenia, czy będzie to progres, hip hop czy punk) musi przez to przebrnąć. Nie będę jakoś bardzo straszył informacjami w stylu są tutaj potrójne klawisze, czy Davis inspirował się Pendereckim, bo nic dla nas z tego nie wynika. Nawet gdybym napisał, że od Bitches Brew można dostać wylewu krwi do mózgu, to i tak niczego by to nie zmieniało - trzeba znać. Kropka.

    Historia mówi, że Miles chciał, łącząc jazz z rockiem zbliżyć się do młodzieży, do hippisów, których środkiem wyrazu był właśnie rock. Dlatego zelektryfikował swe brzmienie, przygarnął młodzianów, którzy mieli go wprowadzić w muzyczny świat swego pokolenia, dokooptował do zespołu gitarę (John McLaughlin) i zaczął grać inaczej, nowocześniej, mocniej. Tylko że pokolenie dzieci kwiatów to dla wielu z nas są rodzice, czy nawet dziadkowie! Miles ze swoim elektrycznym jazzem odnosił się do Wieczności, ale przecież nie zwracał się z tym do pokolenia dzisiejszych osiemnastolatków. Bitches Brew dotyka mentalności poszukiwania, cechującego młodzież, która dzisiaj dobiega sześćdziesiątki, natomiast nie ma nic wspólnego z mentalnością wielkiego żarcia, czasów nam współczesnych. Przepraszam za to filozofowanie (wybitnie nie wojskowe!), ale wydaje mi się, że to jest główna przyczyna faktu, iż omawiany album wydaje się dzisiaj tak trudny. Ciężko pojąć tę muzykę tym słuchaczom, którzy nie mają ochoty niczego w niej poszukiwać, chcieliby od razu konsumować. Cóż, tym gorzej dla nich, bo jak już napisałem, te dwa krążki znać trzeba i nie da się od tego obowiązku wykręcić.

    Kończąc tę recenzję (czy raczej polecenie, bo przecież nie była to recenzja par excellence), powiem Wam jeszcze jedno. Wiem, że nie ma lepszego sposobu na zamordowanie książki, niż ogłoszenie jej lekturą szkolną i trochę ta obowiązkowość Bitches Brew (którą przecież nie ja ustanowiłem. To jest absolutny must od ponad czterdziestu lat!) może ten album co poniektórym zohydzić. Tak więc, dam Wam jedną radę. Otwórzcie się na nowe doświadczenia. Po prostu. Świat jest bardzo różnorodnym miejscem. Odkrycie tej wielorakości, tego bogactwa perspektyw, także w muzyce, przynosi znacznie więcej frajdy niż trwanie cały czas przy tym samym. Radzę się nad tym zastanowić. I życzę miłego słuchania!

    Bartosz Michalewski czwartek, 20, styczeń 2011 19:14 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Jazz-Rock / Fusion

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.