A+ A A-

A Tribute To Jack Johnson

Oceń ten artykuł
(35 głosów)
(1971, album studyjny)
1. Right Off 26:53
2. Yesternow 25:34

Czas całkowity: 52:27
- Miles Davis (trumpet)
- Steve Grossman (saxophone)
- Herbie Hancock (organ)
- John McLaughlin (guitar)
- Michael Henderson (bass)
- Billy Cobham (drums)

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Miles Davis wykazywał niejednokrotnie nieprawdopodobną butę. O Ericu Dolphy'm zwykł mawiać, że ten gra, jakby mu robaki chodziły po stopie. Co najciekawsze... w 1969 roku twierdził, że jest w stanie stworzyć najlepszy rockowy zespół na świecie. Czytając z obecnej perspektywy takie zwierzenia, zbierać się może do śmiechu. Davis z reguły rocka nie czuł, uważał, że to prymitywne ruszanie tyłkiem w stylu Elvisa 'Pelvisa" Presleya. Era psychodeliczna zmieniła całkowicie oblicze muzyki rockowej - z prymitywnej muzyki do wódki i zagryzki uczyniła sztukę. Davis nie wiedział, co mówi, patrząc na to ze współczesnej perspektywy. Co nie zmienia czasem faktem, że buta i samochwalstwo pozwalają budować rzeczy wielkie, jakoś się wiążą z wiarą we własne możliwości. Taki Evans cierpiał, mimo że był wielki, popełnił najdłuższe samobójstwo w historii. A Davis... ta samochwała, ten bufon i megaloman... potrafił stworzyć rzeczy wielkie. Jak właśnie ten album.

    A Tribute to Jack Johnson to drugi album muzyki filmowej autorstwa Davisa po Ascenseur pour l'Echafaud. Już nie wchodząc w skomplikowaną osobowość Davisa - zadanie dla biografów i psychologów - płyta ze wszech miar bardzo udana. Jest ona również bardziej przystępna niż Bitches Brew. Spowodowało to być może przeznaczenie tej muzyki, miała być podłożona pod film, nie mogła być zatem zbyt zajmująca. Zdecydowanie bardziej żywa niż Bitches Brew... McLaughlin dał tutaj wspaniały pokaz swoich możliwości. Więcej się dzieje. Tutaj znowu wracamy do przeznaczenia tego albumu - jak film o bokserze, i to nie byle jakim (pierwszym czarnoskórym mistrzem świata wagi ciężkiej) - to i muzyka musi być odpowiednia do takiej osoby. Już nie mówiąc o tym, że Jack Johnson lubił poużywać sobie życia, vide miłość do samochodów. Musi pasować podkład. Tak samo wiele partii Davisa na trąbce... niesamowicie zapada w pamięć. Widać również, że i pedantyczna ręka producenta Teo Macero zadbała o porządne brzmienie płyty. Już sam początek to wycięty fragment zbiorowej improwizacji. W dwóch momentach pojawia się fragment In A Silent Way. Dodaje to dodatkowego smaczku, pewien moment uspokojenia po ognistych partiach McLaughlina.

    To jest na pewno jeden z lepszych elektrycznych Davisów. Rzekłbym, dobry byłby na początek dla osoby chcącej wejść ze świata rocka do jazzu, dobra płyta o pośrednim charakterze. Z jednej strony dużo rockowej ekspresji, a z drugiej strony sporo elementów jazzowych. Uznać tą płytę można za bardzo dobry przykład jazz-rocka, jednakże mimo wszystko z muzykami o jazzowej genezie i rozumujących kategoriami jazzowymi. Co prawda Davisowi nie udało się stworzyć najlepszego rockowego zespołu na świecie - to już wtedy było marzeniem ściętej głowy - nie mniej jednak nagrał doskonały album. Szkoda tylko, że Jack Johnson jest tak mało znaną płytą. Wszyscy wymieniają Bitches Brew. Jack Johnson jest i przyjemniejszy, i bardziej melodyjny, i znacznie żywszy, znacznie bardziej zapadający w pamięć, nie nudzi ani przez moment, bez przerwy coś się dzieje. Zdecydowanie lepszy na początek przygody z elektrycznymi płytami Milesa, jeśli ktoś zaczyna się interesować fusion. Bitches Brew może wymagać kilku uważnych odsłuchów (może również na początku odrzucić), a Jack Johnson wchodzi od razu. Pięć gwiazdek to za mało na album tak fenomenalny.

    Edwin Sieredziński wtorek, 07, kwiecień 2015 16:39 Link do komentarza
  • jacek chudzik

    W przeddzień ukazania się na rynku 'Bitches Brew', Miles Davis nie zważając na to jak zostanie przez publiczność i krytykę przyjęta proponowana przez niego fuzja jazzu i rocka, stawia wszystko na szali i idzie za ciosem - postanawia zanurzyć się w rocku tak bardzo, jak to tylko jest możliwe, nie tracąc przy tym własnej tożsamości. 'Tej wiosny nagrałem album Jack Johnson, ścieżkę dźwiękową do filmu o życiu tego boksera'. Tak wspomina początek 1970 roku Miles Davis w opowieści o swoim życiu (wszystkie cytaty za 'Ja, Miles', Łódź 1993). Jack Johnson to jednak nie byle bokser – dziś uważany za jednego z najlepszych w historii tej dyscypliny, dla Milesa, jak i dla wielu innych, był i do dnia dzisiejszego pozostaje symbolem. 26 grudnia 1908 roku trzydziestoletni wówczas Jack Johnson został pierwszym czarnoskórym mistrza świata wagi ciężkiej.

    Zespół towarzyszący Davisowy jest odchudzony w porównaniu z 'Bitches Brew', co jest zabiegiem mającym na celu zbliżenie się do modelu zespołu rockowego. Wśród muzyków biorących udział w nagraniu, znajdziemy dobrze nam już znanych: J. McLaughlina (gitara), B. Cobhama (perkusja), H. Hancocka (keyboards), ale także dwóch dziewiętnastolatków: S. Grossmana (saksofon) i M. Hendersona (bas). 'A Tribute To Jack Johnson' zawiera tylko dwa nagrania. Sam Miles wspomina: 'Kiedy pisałem te utwory, chodziłem do sali gimnastycznej Gleasona na treningi z Bobbym McQuillanem'. W tym okresie dzięki boksowi udało mu się zerwać z narkotykami, prowadził zdrowy tryb życia, a co najważniejsze – był w życiowej formie. 'W każdym razie miałem w głowie ruchy boksera, ten posuwisty ruch, jakiego używają bokserzy. Prawie jak kroki taneczne'. Na płycie daje się to usłyszeć od razu.

    Od początku 'Right off' trafiamy w sam środek niesamowitego jamu. Cobham, Henderson i McLaughlin, zdają się już grać razem od dłuższego czasu. Pierwsi dwaj tworzą fantastyczną sekcję rytmiczną – z jednej strony ich gra jest bardzo uproszczona, mocno odchylająca się w stronę rocka, z drugiej strony zaś, oddala się od niego, poprzez liczne, ale delikatne ozdobniki. Jednostajny, żywiołowo pulsujący rytm gitary basowej, wspieranej przez subtelną perkusję okazuje się być idealnym tłem dla McLaughlinowskiej gitary. 'Faktycznie przypominało mi to jazdę pociągiem osiemdziesiąt mil na godzinę, gdy stale słyszysz ten sam rytm z powodu prędkości, z jaką koła toczą się po szynach' – wspomina Miles. To preludium trwa dwie minuty i dziewiętnaście sekund. Wtedy to pojawia się Miles...i gra jedną z najlepszych solówek w swoim życiu. Dźwięki wydobywające się z jego trąbki – jak nigdy dotąd - są ostre i pełne, zdecydowane i agresywne. Po trzech minutach gitara próbuje przeciwstawić się tej dominacji, ale Davis natychmiast kontruje mocnymi pojedynczymi nutami, po których przychodzi kolej na kilka niesamowitych, szybkich dźwiękowych serii.

    Wytchnienie pojawia się w momencie 10:48, kiedy to za sprawą magii producenta Teo Macero, dochodzą do nas zamglone dźwięki z sesji 'In A Silent Way', zapowiadające muzycznie drugi, nastrojowy utwór płyty. Po tej przerwie, wracamy do 'Right off' razem z pozostającym dotychczas na uboczu Hendersonem. Co ciekawe, większa część jego lirycznej solówki na saksofonie zagrana jest wyłącznie z towarzyszeniem basu. Nagle na scenę wkraczają organy... To H. Hancock, który przechodził obok studia. Wpadł na chwilkę, żeby dać Milesowi swoją nową płytę. Był z zakupami i śpieszył się na inną sesję. Tymczasem Davis wskazał stojące w kącie studia organy Farfisa i kazał mu grać. Hancock nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tym instrumentem - ba! - nie wiedział nawet jak go uruchomić. I oto nagle w momencie 15:02 pojawia się - dosłownie - z nikąd. Przez chwilę jakby próbuje się z instrumentem, a potem wydobywa z niego solówkę niemal rozsadzającą utwór swą intensywnością. Wydawać by się mogło, że słyszeliśmy już wszystko, a tymczasem 'Right off' trwa dalej...

    W momencie 18:32 łamie się rytm utworu. Z miękko płynącego, przepełnionego funkiem, zmienia się w prostolinijny, stuprocentowo rockowy. Na pierwszy plan wychodzi gitara. To, co później nazwane będzie Jack Johnson riff wydaje się być jednym wielkim ćwiczeniem, treningiem. McLaughlin próbuje się z riffem, mierzy się z nim, rozkłada na części pierwsze, zmienia po jednej nucie i wyprowadza ze swojej gitary raz za razem zbliżone frazy.

    Czy 'Right off' się w ogóle kończy? Muzycy zaczynają grać coraz szybciej, coraz intensywniej i...utwór po prostu znika. Wydaje się trwać dalej, tylko że my już go nie słyszymy. Niesamowity, nieskończony jam...

    'Yesternow', drugie nagranie albumu, zdecydowanie kontrastuje z pierwszym. Pozbawione tej mocy 'rozpędzonego pociągu', urzeka czym innym – refleksyjnością. Tym co wysuwa się na pierwszy plan od samego początku jest spokojny riff basowy, na którym w jeszcze większej mierze, niż w przypadku 'Right off' opiera się nagranie (Cobham na perkusji pojawia się troszkę później). Linii basu wtóruje gitara i razem tworzą niezwykłe tło, dla innego, odmienionego Milesa. Gra on pomału - jakby z większym namysłem, ekspresyjność zamieniając na emocjonalność.

    W połowie siódmej minuty na plan pierwszy wychodzi gitara. McLaughlin w pewnym momencie zaczyna być delikatnie wspomagany przez organy Hancocka, z których w naturalny sposób w momencie 10:55 wyłania się saksofon. W czasie sola Hendersona, Cobham zaczyna grać mocniej, zmieniając po raz pierwszy rytm utworu. Ale wszystko to jest wyważone, uporządkowane, przepełnione harmonią.

    W momencie 12:25 po raz drugi słyszymy echo sesji 'In A Silent Way', po której wkraczamy w kolejną część 'Yesternow'. Przede wszystkim zmienia się basowy riff i powraca funkowy klimat obecny na 'Right off'. Davis w tej części wchodzi z porywającą frazą, opartą na krótkich, mocnych dźwiękach i po chwili samotnej gry wdaje się w wymianę zdań z gitarą. Ta dźwiękowa przepychanka trwa do momentu 18:50, w którym całe 'Yesternow' zostaje na chwilkę – dosłownie - zatrzymane. Z ciszy wyłania się gitara i bas grające nagle wspólnie ten sam funkujący riff. W tle ujawnia się Hancock na organach. W 21 minucie powraca z całą mocą Davis i wydawać by się mogło, że wracamy do przepełnionego energią jamowego grania, ale po dwóch minutach muzyka zaczyna cichnąć. Jam pomalutku przechodzi w trzecią już reminiscencję 'In A Silent Way'...

    Po chwili przepełnionej nostalgią gry Davisa, na sam koniec albumu, słyszymy głos: 'I'm Jack Johnson. Heavyweight champion of the world. I'm black. They never let me forget it. I'm black all right! I'll never let them forget it!'

    I tyle...Tak prezentuje się wspaniały 'A Tribute to Jack Johnson' Milesa Davisa.

    Można jeszcze mówić o wpływie Jamesa Browna, Sly and the Family Stone, czy Jimiego Hendrixsa. Przytaczać anegdoty np. o tym, że tytuł 'Yesternow' został wymyślony przez Jamesa Finneya – fryzjera m.in. Davisa i...Hendrixa, czy różne ciekawostki, jak np. to że w pewnym momencie 'Right off' gitara i bas grają w różnych tonacjach. Czy to coś zmienia?

    W 1969 roku, w wywiadzie dla magazynu Rolling Stone, Miles Davis przechwalał się, że jest w stanie stworzyć najlepszy zespół rockowy. Czy mu się udało? Dla mnie jest to jedna z największych płyt Davisa, a może nawet z płyt rockowych w ogóle. Miles w brawurowy sposób przekracza na niej granicę jazzu i z impetem wkracza na terytorium rocka. Eksperyment, improwizacja, żywiołowość, spontaniczność i refleksyjny chłód – jest tu wszystko. To nie jest już nawet jazz-rock, ale....rock-jazz!

    'Ale kiedy ten album wyszedł, zakopali go. Żadnej promocji. Jednym z powodów było chyba to, że przy tej muzyce można było tańczyć. I było w niej wiele z tego, co grali biali muzycy rockowi, więc chyba nie chcieli, żeby czarny muzyk jazzowy robił muzykę tego typu. Wielu artystów rockowych słyszało tę płytę i nie mówili o niej nic publicznie, ale przychodzili do mnie i mówili, że kochają tę płytę.'

    jacek chudzik czwartek, 15, maj 2008 19:39 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Jazz-Rock / Fusion

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.