Miles Davis wykazywał niejednokrotnie nieprawdopodobną butę. O Ericu Dolphy'm zwykł mawiać, że ten gra, jakby mu robaki chodziły po stopie. Co najciekawsze... w 1969 roku twierdził, że jest w stanie stworzyć najlepszy rockowy zespół na świecie. Czytając z obecnej perspektywy takie zwierzenia, zbierać się może do śmiechu. Davis z reguły rocka nie czuł, uważał, że to prymitywne ruszanie tyłkiem w stylu Elvisa 'Pelvisa" Presleya. Era psychodeliczna zmieniła całkowicie oblicze muzyki rockowej - z prymitywnej muzyki do wódki i zagryzki uczyniła sztukę. Davis nie wiedział, co mówi, patrząc na to ze współczesnej perspektywy. Co nie zmienia czasem faktem, że buta i samochwalstwo pozwalają budować rzeczy wielkie, jakoś się wiążą z wiarą we własne możliwości. Taki Evans cierpiał, mimo że był wielki, popełnił najdłuższe samobójstwo w historii. A Davis... ta samochwała, ten bufon i megaloman... potrafił stworzyć rzeczy wielkie. Jak właśnie ten album.
A Tribute to Jack Johnson to drugi album muzyki filmowej autorstwa Davisa po Ascenseur pour l'Echafaud. Już nie wchodząc w skomplikowaną osobowość Davisa - zadanie dla biografów i psychologów - płyta ze wszech miar bardzo udana. Jest ona również bardziej przystępna niż Bitches Brew. Spowodowało to być może przeznaczenie tej muzyki, miała być podłożona pod film, nie mogła być zatem zbyt zajmująca. Zdecydowanie bardziej żywa niż Bitches Brew... McLaughlin dał tutaj wspaniały pokaz swoich możliwości. Więcej się dzieje. Tutaj znowu wracamy do przeznaczenia tego albumu - jak film o bokserze, i to nie byle jakim (pierwszym czarnoskórym mistrzem świata wagi ciężkiej) - to i muzyka musi być odpowiednia do takiej osoby. Już nie mówiąc o tym, że Jack Johnson lubił poużywać sobie życia, vide miłość do samochodów. Musi pasować podkład. Tak samo wiele partii Davisa na trąbce... niesamowicie zapada w pamięć. Widać również, że i pedantyczna ręka producenta Teo Macero zadbała o porządne brzmienie płyty. Już sam początek to wycięty fragment zbiorowej improwizacji. W dwóch momentach pojawia się fragment In A Silent Way. Dodaje to dodatkowego smaczku, pewien moment uspokojenia po ognistych partiach McLaughlina.
To jest na pewno jeden z lepszych elektrycznych Davisów. Rzekłbym, dobry byłby na początek dla osoby chcącej wejść ze świata rocka do jazzu, dobra płyta o pośrednim charakterze. Z jednej strony dużo rockowej ekspresji, a z drugiej strony sporo elementów jazzowych. Uznać tą płytę można za bardzo dobry przykład jazz-rocka, jednakże mimo wszystko z muzykami o jazzowej genezie i rozumujących kategoriami jazzowymi. Co prawda Davisowi nie udało się stworzyć najlepszego rockowego zespołu na świecie - to już wtedy było marzeniem ściętej głowy - nie mniej jednak nagrał doskonały album. Szkoda tylko, że Jack Johnson jest tak mało znaną płytą. Wszyscy wymieniają Bitches Brew. Jack Johnson jest i przyjemniejszy, i bardziej melodyjny, i znacznie żywszy, znacznie bardziej zapadający w pamięć, nie nudzi ani przez moment, bez przerwy coś się dzieje. Zdecydowanie lepszy na początek przygody z elektrycznymi płytami Milesa, jeśli ktoś zaczyna się interesować fusion. Bitches Brew może wymagać kilku uważnych odsłuchów (może również na początku odrzucić), a Jack Johnson wchodzi od razu. Pięć gwiazdek to za mało na album tak fenomenalny.