Ciężkim zadaniem jest zabierać się za płyty zespołów uważanych za klasyczne. Weather Report niewątpliwie doń należy. Sam znałem wiele utworów tego zespołu, zanim regularnie się zabrałem za przesłuchanie płyta po płycie, również znałem szereg utworów, zanim się dowiedziałem, że to jest fusion. Poza tym też zmuszony zostałem na pewnym etapie życia do przewartościowania; mianowicie wziąć do ręki płyty Milesa Davisa. Ów kojarzył mnie się snobami chrapiącymi na operach Pucciniego; kilka takich indywiduów miałem nieprzyjemność poznać. Poza tym w okresie intensywnego przesłuchiwania sceny brytyjskiej znacznie bardziej przemówiło do mnie brzmienie Canterbury; przy Soft Machine czy Gong Davis wydawał się być kompletnie pozbawiony techniki i muzycznej wyobraźni. Jednakże przychodzą czasem w życiu momenty wyjątkowej sieczki neurochemicznej, co przynajmniej czasowo trzeba odłożyć ulubione pozycje. Co wówczas? - okazało się, że na te furiackie nastroje najlepsze były dwie rzeczy, elektroniczny ambient typu Tangerine Dream czy Schulze oraz właśnie takie jazzowe, włączając w to Davisa. Potem wyciągnąłem pierwsze płyty Weather Report, no i miałem niezbite wrażenie, że spojrzałem na nie w inny sposób niż nigdy wcześniej.
Debiut Weather Report brzmieniowo bardzo dużo wyniósł z albumu Davisa z 1969 roku, In A Silent Way. Śmiem jednak twierdzić, że dzięki zdecydowanie lepszej wyobraźni muzycznej, zdolnościom kompozytorskim Shortera, Zawinula i Vitousa nie jest taki płaski w brzmieniu jak Davisowski pierwowzór. Zawdzięcza to rozbudowanej sekcji perkusyjnej - zwiastującej wpływy muzyki latynoamerykańskiej, w późniejszych płytach bardzo obecne - oraz bardzo dynamiczna i ciekawa praca basu Vitousa. Do tego należy dołożyć klawiatury, za którymi siedział Zawinul. Co do instrumentów dętych... Shorter zbytnio zapatrzył się na Davisa; w końcu to byli współpracownicy, może zapatrzeni w boskiego Milesa jak w obrazek. Nie ma co jednak się oszukiwać, że wyżej wymieniony saksofonista jest znacznie lepszy technicznie. Tak samo ukrywać, że Davis wymyślił cool jazz na podobnej zasadzie jak zespoły garażowe punk rock; w obydwu przypadkach wynikało to z technicznej niedoskonałości. Kończąc tą dygresję: nie zmienia to jednak faktu, że zarówno Davis jak i szereg zespołów proto-punkowych nadaje się do słuchania i mogą się podobać. Nie zmienia to jednak faktu, że te powolne partie saksofonu pasują dobrze do całości. Album ma bardzo oniryczny klimat przenoszący między różnymi wizjami - od niezwykle dynamicznych, wręcz koszmarnych, po romantyczne i niezwykle urokliwe. Album zaczyna się od "Milky Way" - urokliwego, bardzo przestrzennego utworu zbudowanego głównie przez perkusję i partie klawiszowe, bardzo w stylu Sun Ra. "Umbrella" jest nieco dramatyczny, a "Seventh Arrow" - niezwykle dynamiczny, jak na stosunkowo powolne klimaty zbliżone do cool. "Orange Lady"... niezwykle urokliwy, romantyczny klimat. Podobnie jest w "Morning Lake"... "Waterfall" wykazuje nieco więcej dynamiki, utrzymany jest w zbliżonej stylistyce. "Tears" - co tu można powiedzieć? W porównaniu z powyższymi jest najbardziej dynamiczny, a uwagę zwrócić może również ciekawa praca basu. "Eurydice"... bardziej wyeksponowane solowe partie instrumentów. Więcej dynamiki, ale oniryczny, romantyczny nastrój podtrzymany.
Debiut z 1971 roku na pewno odbiega od późniejszych dokonań zespołu, tych najbardziej znanych i przebojowych z okresu Jacko Pastoriusa. Mamy tu płytę o bardziej nieregularnej konstrukcji, bardziej nastrojową i - rzekłbym - również bardziej sprzyjającą kontemplacji niż implicite wzmiankowane Heavy Weather czy Black Market. Album tkwi jeszcze mocno w Davisowskich korzeniach... Nie mniej jednak porządna, bardzo dobra płyta powstała u świtu fusion. Fakt klimatycznego odbiegania od najbardziej znanych i lubianych dokonań Weather Report - ów oniryzm - nie ma w tym momencie żadnego znaczenia. Przynajmniej panowie Zawinul i Shorter w kółko nie odgrzewali tego samego kotleta; porządny twórca winien umieć poruszać się w obrębie różnych klimatów. Z mojej strony pięć gwiazdek.