A+ A A-

From Nowhere To Eternity

Oceń ten artykuł
(6 głosów)
(2008, album studyjny)
1. The Beginning (9:34)
2. Yugoslavian Ferry (14:59)
3. New Delhi (11:09)
4. The Beginning part II (1:03)

Czas całkowity: 36:45
- Bjorn Egelius (bass, welcome voice)
- Leif Fredriksson (drums, background vocal)
- Tobbe Johanson (guitar, vocals)

1 komentarz

  • jacek chudzik

    Nazwali się Trio, ale wcale nie dlatego, że jest ich trzech. Na ich debiutanckim krążku znajdziemy cztery kompozycje, ale tak naprawdę, to tylko jedną i bynajmniej nie kompozycję...

    Bjorn Egelius, Leif Fredriksson i Tobbe Johanson założyli zespół-paradoks - Trio - w Sztokholmie w 2006 roku. Żeby nikomu do głowy nie przyszło posądzenie ich o brak finezji w związku z taką a nie inną nazwą, od razu ogłosili, że Trio, to skrót od: rytm jest dziwny (The Rythm Is Odd). Sformułowanie to jest (z definicji) kluczem do zrozumienia twórczości zespołu. Trio pragnie bowiem, inspirując się starymi mistrzami złotego okresu psychodelii i fusion, grać rzeczy o tyle nowe, że przełamujące utarte schematy rytmiczne. Z jakim skutkiem Szwedom udało się wcielić założenia teoretyczne w życie przekonamy się słuchając ich debiutanckiego krążka - From Nowhere To Eternity.

    Album rozpoczyna dziewięciominutowy The Beginning. Ciężka linia basu, głos mówiący 'Welcome to the world of Trio' i poszarpane dźwięki gitary tworzą ciekawy klimat. Po chwili słyszymy - wprowadzającą nas w koncepcję muzyki Tria - opowieść o tym, jak to bohater-narrator obudził się dziś rano i stwierdził, że wszystko znowu jest takie same, podczas, gdy on chciałby czegoś nowego. Postanawia więc, że będzie to pierwszy dzień reszty jego życia... I zaczyna się: niekończący się jam, z kilkoma świetnymi partiami solowymi, kilkoma wartymi uwagi riffami...

    I tyle. Koniec... I nawet nie koniec utworu, ale - po trzydziestu sześciu minutach - koniec albumu!

    Okres dzielący założenie grupy od ukazania się debiutanckiego albumu to dwa lata. Nie wiem co członkowie zespołu robili przez ten czas, ale z pewnością nie zgłębiali tajników kompozycji. Ot, weszli sobie pewnego dnia do studia, włączyli nagrywanie i tak powstał materiał na płytę. Potem pocięli całość (tępymi - raczej - nożyczkami) na cztery kawałki, dla niepoznaki nadali im różne nazwy, zapakowali, zafoliowali i wypuścili w świat. Śmieszne? Niepoważne? Urągające słuchaczom? Tak. Ale jednocześnie jakże wciągające...

    Muzyka, którą znajdziemy na tym albumie, to długaśny jam, którego głównym bohaterem jest Tobbe Johanson. To dźwięki jego gitary decydują o tym, że na albumie cokolwiek się dzieje. A Tobbe chwilami naprawdę porywa... Jego solówki potrafią być zachwycające, a riffy, którymi nas czaruje - świeże i przyciągające uwagę. Tobbe przyjmuje też rolę wokalisty, próbując (ze zmiennym skutkiem) urozmaicać nam czas, a to wykrzykując frazy typu 'I'm free...yea, yea...I'm free at last', a to śpiewając scatem.

    Jednakże brak przemyślanych kompozycji okazuje się dla debiutu Tria bardzo bolesny. Po pierwsze, to, co ciekawe i wciągające na trzy, pięć, czy siedem minut, po kwadransie może już nużyć - a prócz popisów Johansona, na płycie nie dzieje się nic. Po drugie, na From Nowhere To Eternity znajduje się mnóstwo ciekawych pomysłów, które aż proszą się o jakieś sensowne wykorzystanie, a które - w ogólnym chaosie i przypadkowości jamu - zwyczajnie giną.

    O sekcji rytmicznej najlepiej nie wspominać... Rytm miał być dziwny, ale panowie Egelius i Fredriksson (który w wieku lat 17 grał z Donem Cherrym!) nie rozumieją, że niezależnie, czy grają 4/4, czy 19/27, to - jeśli grają ospale i mechanicznie - efekt zawsze będzie mizerny. Drugi kawałek na płycie (Yugoslavian Ferry) otwiera świetna linia basu. Niestety, jego autorem nie jest Egelius... Jest to motyw z utworu Chicken Pee Wee Ellisa, spopularyzowany w drugiej połowie lat '70 przez Jaco Pastoriusa. Czyżby zabrakło inwencji? Skądże znowu! Egelius wszak zmienia całe dwie nuty w riffie. Tyle, że efekt jest taki, jakby gitarzysta zagrał Smoke On The Water przestawiając dwie sąsiadujące nuty miejscami... Z kolei najlepsze co można o perkusji powiedzieć to, że jest fatalnie nagrana. Sekcja rytmiczna zawala sprawę niemal na całej linii i gra absolutne minimum niezbędne do stworzenia przestrzeni dla popisów Johansona. Doceniam jednak, że przy całej prostocie i prymitywizmie sekcji rytmicznej, nie najgorzej utrzymuje ona konstrukcję jamu. Chwilami nawet można się przy niej nieźle pobujać (dzięki Jaco!).

    Jak zatem oceniać ten album? Posiada on tyle minusów, że zbliżać się do niego wypadałoby zalecać jedynie wrogom. Paradoksalnie jednak, mimo braku ochoty i potrzeby do umartwiania ciała, From Nowhere To Eternity słucham z uwagą. Kolejny raz. Jest w tym debiucie coś magnetyzującego - odświeżająca moc, ukryta w nieskrępowanej radości ze wspólnego grania. Podczas tego wciągającego jamu muzycy wydają się niczym nie przejmować - chcą grać i cieszyć się z tego. I właśnie ten swoisty witalizm, wybuchający w kolejnych solówkach Johansona, okazuje się być zbawienny dla Tria. Jak wielki potencjał tkwi w zespole niech świadczy fakt, że - koniec końców - debiutu nie udało im się doszczętnie położyć. A co będzie, jeśli następnym razem bardziej się postarają... ?

    jacek chudzik czwartek, 19, marzec 2009 08:29 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Jazz-Rock / Fusion

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.