A+ A A-

Return To Forever - Hymn of the Seventh Galaxy

Oceń ten artykuł
(68 głosów)
(1973, album studyjny)
1. Hymn of the Seventh Galaxy (3:31)
2. After the Cosmic Rain (8:25)
3. Captain Señor Mouse (9:01)
4. Theme to the Mothership (8:49)
5. Space Circus, Pt. 1 & Pt. 2 (5:42)
6. Game Maker (6:46)

Czas całkowity: 42:14
- Chick Corea ( organ, piano, composer, gongs, harpsichord )
- Bill Connors ( guitar, electric guitar )
- Stanley Clarke ( bass, arranger, composer, guitar )
- Lenny White ( percussion, bongos, conga, drums )

1 komentarz

  • Bartosz Michalewski

    Nie wiem czy istnieje album, który lepiej niż ten wprowadzałby fana progresu do świata jazzu. Zdaję sobie sprawę, że jazz jest mało przystępny dla wielu progowców. Nie ma w nim ładnych melodii (przynajmniej progheadom tak się na ogół wydaje), brzmienie jest straszliwie poważne, nic się nie da zapamiętać ani zanucić. Muzyka sprawia wrażenie czarno-białej jak klawisze pianina, dzieję się za dużo na raz i najczęściej nie bardzo wiadomo o co w tym wszystkim chodzi.

    Hymn of the Seventh Galaxy tego typu wad w zasadzie nie posiada. Mamy tutaj muzykę bardzo melodyjną, mocno czerpiącą z progresu, a przez to bogatą w charakterystyczne dla niego tematy, pełną wyjących gitar i nastrojowych, barwnych klawiszy. Nawet instrumentarium jest typowo rockowe - elektryczne klawisze, gitara, bas, perkusja. Między innymi dlatego jest tutaj brzmienie, które nieodzownie kojarzy się z progresem. Ale jednocześnie jest to rasowy jazz, w którym wszystkie tematy i wychodzące z nich improwizacje zawieszone są w poróżni, gdzie żaden motyw nie dąży do następnego, są one raczej luźno ze sobą powiązane. Słuchacz nie znajdzie tutaj punktów oparcia w postaci refrenu, czy jakiegoś głównego motywu. Te utwory są zbudowane kompletnie inaczej niż u zespołów rockowych. Ale pomimo tego, że początkowo proghead nie będzie wiedział co się dzieje, to jednak mnogość znakomitych, bliskich jego ulubionej stylistyce motywów sprawi, że tak łatwo tej płyty nie odstawi w kąt.

    Muzyka fusion miała bardzo różne oblicza, każdy z głównych przedstawicieli tego nurtu grał kompletnie inaczej. I to nie tylko chodzi o to, że np. Weather Report grało totalnie inną muzykę niż Mahavishnu Orchestra. Te zespoły z płyty na płytę zmieniały swój styl, jedni muzycy odchodzili, dołączali nowi i to wcale niekoniecznie na miejsce poprzedników, często razem ze zmianami personalnymi w zespołach fusion zmienia się instrumentarium. A przez to także wymiar granej przez nie muzyki. Hymn of the Seventh Galaxy to pierwszy album RTF z gitarzystą. To także jedyny ich album, na którym gitarzystą tym był Bill Connors. W dodatku na jego miejsce przyszedł później grający bardzo charakterystycznie Al Di Meola. Przez to Hymn... jest płytą zupełnie niepowtarzalną, takim progresywnym rodzynkiem w dyskografii zespołu.

    Zawartość tego albumu jest lekko zdominowana przez klawisze - w końcu to Corea był tam liderem. Tutaj jego styl to już nie było ECMowskie malowanie pejzaży jak na poprzednich płytach, nie był to także znany z kolejnych albumów funkowo-bajkowy plastik. Jego gra tutaj to dużo więcej niż stadium przejściowe, chociaż wyżej wymienione elementy są w niej mocno wyczuwalne. Chick gra tu bardziej dynamicznie niż wcześniej, w tym swoim melodyjnym stylu, ale nie kombinuje z brzmieniem. Do tego Connors nie pieści się z gitarą tak jak jego następca, nie próbuje przełożyć estetyki flamenco na gitarę elektryczną. Jego pasaże (szczególnie w After the Cosmic Rain) to takie prog rockowe przeciąganie dźwięku, trochę jak u Gilmoura, tylko bardziej dynamicznie. W sekcji rytmicznej jest sporo jazzowego szaleństwa, szczególnie Stanley Clarke lubi ze swoim basem być trochę obok utworu, jednakże dopóki nie wsłuchamy się w jego grę ten awangardowy dysonans będzie dla nas właściwie niedostrzegalny.

    Na Hymn of the Seventh Galaxy poza jazzem i progresem dostrzegalne są także elementy muzyki latynoskiej (szczególnie w Captain Seńor Mouse), a nad całością płyty unosi się również funkowy duch. To wszystko jest tak dokładnie ze sobą zmieszane, że na ogół nie daje się rozdzielić. I dobrze, bo dzięki temu fan rocka progresywnego, który - mam nadzieję - sięgnie po ten album, podążając po progowych śladach nasiąknie też czymś innym, nowym dla siebie.

    Ta płyta nie jest ani trudna, ani jakoś bardzo inna od tego czego słuchacie na co dzień. Nawet tacy, którzy to łykają wyłącznie Dream Theater, Pain of Salvation i najpodlejszego sortu neo prog znajdą tutaj coś dla siebie. Więc drodzy progowcy - proszę się nie bać! Chyba nie da się poszerzyć swoich horyzontów w sposób mniej bolesny niż za pośrednictwem tego albumu. Z krainy prog rocka do świata jazzu jest wiele przejść, ale to jest wyjątkowo szerokie, zadbane, wygodne i z daleka zapraszające żeby przez nie przestąpić. I ja także gorąco do tego zachęcam!

    Bartosz Michalewski piątek, 23, lipiec 2010 15:41 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Jazz-Rock / Fusion

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.